Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Czekając, powtarzał sobie w pamięci plan działania. Kiedy wreszcie poproszono go do gabinetu i pan Eccles wstał, by się z nim przywiać, Tommy uznał, że właściwe nie ma konkretnego powodu, by go nie lubić. Ciekawe, czemu dotąd czuł do prawnika taką antypatię? Pan Eccles był mężczyzną między czterdziestką a pięćdziesiątką, o siwiejących włosach, lekko przerzedzonych na skroniach. W pociągłej, pozbawionej wyrazu twarzy błyszczały przenikliwe oczy. Wrodzoną melancholię oblicza ożywiał czasem znienacka zupełnie przyjemny uśmiech. — Pan Beresford? — Tak. To właściwie błahostka, ale moja żona naprawdę się niepokoi. Pisała do pana, może także telefonowała? Chciała od pana uzyskać adres niejakiej pani Lancaster. — Pani Lancaster… — powtórzył prawnik, przybierając idealnie pokerowy wyraz twarzy. Nie było to nawet zapytanie, nazwisko po prostu zawisło w powietrzu. Ostrożny gość — pomyślał Tommy. — No cóż, ostrożność to druga natura prawników. Chciałoby się mieć takiego za doradcę. — …ostatnio zamieszkała w Słonecznych Wzgórzach, domu opieki dla starszych pań. To bardzo dobra placówka, moja ciotka czuła się tam znakomicie. — Ach, tak, oczywiście, teraz sobie przypominam. Pani Lancaster. Zdaje się, że już tam nie mieszka, prawda? — Owszem. — W tej chwili nie pamiętam, o co dokładnie chodziło — Eccles wyciągnął rękę po słuchawkę — ale zaraz odświeżę sobie… — Mogę to panu powiedzieć w paru prostych słowach. Moja żona szukała adresu pani Lancaster, ponieważ tak się składa, że w jej posiadaniu znajduje się coś, co przedtem należało do tej pani. To obraz, który pani Lancaster podarowała mojej ciotce, pannie Fanshawe. Ciotka niedawno zmarła i jej rzeczy trafiły do nas, włącznie z rzeczonym obrazem. Moja żona bardzo go polubiła, ale czuje się trochę nie w porządku. Uważa, że dla pani Lancaster może on mieć dużą wartość, a jeśli tak, gotowa jest go zwrócić. — Ach, rozumiem. To bardzo przyzwoicie ze strony pańskiej żony. — Nigdy nie wiadomo — ciągnął Tommy z uśmiechem — co starsi ludzie czują do swego dobytku. Ta pani na pewno z radością obdarowała ciotkę, ale może uznałaby, że obraz zbyt krótko był w jej posiadaniu i nie chciałaby, żeby przeszedł w zupełnie obce ręce. Nie jest zatytułowany — po prostu przedstawia dom na wsi. Z tego, co wiem, mógł to być dom kogoś z jej rodziny. — W rzeczy samej, ale nie sądzę, aby… Zapukano do drzwi i wszedł urzędnik, który położył przed panem Ecclesem jakąś kartkę. — Ach, tak — wykrzyknął prawnik. — Tak, już pamiętam. Pani… — zerknął na wizytówkę Tommy’ego — Beresford rzeczywiście telefonowała i zamieniliśmy kilka słów. Poradziłem jej, by nawiązała kontakt z oddziałem Hammersmith Banku Zachodnich Hrabstw. To jedyny adres, jaki znam. Listy przesłane tam z adnotacją „z korespondencją pani Richardowej Johnson” na pewno zostaną dostarczone. Pani Johnson, jak sądzę, jest daleką krewną pani Lancaster. To ona załatwiała ze mną sprawę umieszczenia staruszki w Słonecznych Wzgórzach. Prosiła, żebym zebrał wszystkie informacje o tej placówce, gdyż ona zna ją tylko ze słyszenia. Zapewniam pana, że zrobiliśmy to z wielką starannością. Pani Johnson, jak się wydaje, wróciła dość niespodziewanie z Afryki Wschodniej — tyle ludzi ostatnio stamtąd wraca. Przez wiele lat mieszkała z mężem w Kenii. Poczynili różne przygotowania i byli gotowi podjąć się teraz osobiście opieki nad swoją ciotką. Niestety, nie mam pojęcia o obecnym miejscu pobytu pani Johnson. Owszem, przysłała mi list z podziękowaniem, uregulowała rachunki i prosiła, by w razie czego kontaktować się z nią przez bank, gdyż sama nie wie, gdzie zamieszkają. I to jest, panie Beresford, wszystko, co wiem. Mówił bardzo uprzejmie, ale stanowczo. Nie zdradzał ani śladu niepokoju, od wyroku jednak nie było odwołania. Na koniec dodał nieco łagodniej: — Nie martwiłbym się tak na pańskim miejscu, panie Beresford. I żonie także nie pozwoliłbym się martwić. Pani Lancaster to zapewne dość sędziwa osoba i jako taka ma słabą pamięć. Prawdopodobnie dawno zapomniała o tym obrazie. Ma chyba przeszło siedemdziesiąt pięć lat, w tym wieku łatwo się zapomina. — Zna ją pan osobiście? — Nie, właściwie nigdy się z nią nie zetknęłem. — Ale panią Johnson pan zna? — Spotykałem się z nią doraźnie, przy okazji załatwiania spraw. Wydawała się miła i rzeczowa. Całkowicie kompetentna w tym, do czego zmierzała. — Pan Eccles wstał. — Przykro mi, że nie mogłem panu pomóc. To była uprzejma, lecz zdecydowana odprawa. Tommy wyszedł na Bloomsbury Street i rozejrzał się za taksówką. Paczka, którą niósł, nie była specjalnie ciężka, ale miała niewygodny kształt. Raz jeszcze obejrzał się na dopiero co opuszczony budynek. Tak, to firma niewątpliwie szacowna, o długiej tradycji. Nie było się o co przyczepić do panów Partingdale’a, Harrisa, Lockeridge’a i Partingdale’a, pan Eccles także wydawał się bez zarzutu. Tommy nie zauważył żadnych objawów popłochu, wątpliwości czy skrępowania. W powieści na samą wzmiankę o pani Lancaster czy pani Johnson rozmówca by się wzdrygnął, uciekł spojrzeniem w bok, czy też jakoś inaczej dał do zrozumienia, że coś jest nie w porządku, ale w prawdziwym życiu takie rzeczy raczej się nie zdarzają. Pan Eccles to po prostu człowiek zbyt uprzejmy, by miał odmówić poświęcenia paru chwil na czyjeś prywatne śledztwo. A jednak go nie lubię, myślał Tommy, przywołując w pamięci mgliste wspomnienia innych osób, których z różnych powodów nie darzył sympatią. Bardzo często jego domysły — gdyż wszystko opierało się wyłącznie na domysłach — okazywały się słuszne. Ale może sprawa jest jeszcze prostsza: jeśli ktoś ma w życiu tak wiele do czynienia z ludzkimi charakterami, to po pewnym czasie nabiera pewnej instynktownej wiedzy, zupełnie jak antykwariusz, który jeszcze przed badaniami ekspertów potrafi wyczuć „na nosa” falsyfikat. Po prostu wie, że coś jest nie tak. Podobnie zachowuje się kasjer w banku, kiedy próbują mu wręczyć idealnie podrobiony banknot. Na oko jest w porządku — myślał Tommy. — Wygląda, jak trzeba, mówi, jak trzeba, a mimo to… Zamachał gwałtownie na taksówkę, ale szofer obrzucił go lodowatym spojrzeniem i dodał gazu. — Świnia! — mruknął do siebie Tommy. Wędrował wzrokiem to w górę, to w dół ulicy, w nadziei na pojawienie się innego pojazdu. Na chodniku było sporo przechodniów; jedni się śpieszyli, inni spacerowali, po drugiej stronie ulicy jakiś mężczyzna przystanął przed mosiężną tabliczką. Po skrupulatnym przestudiowaniu napisu obrócił się i w tym momencie oczy Tommy’ego rozszerzyły się ze zdumienia. Znał tę twarz. Nie odrywał teraz wzroku od mężczyzny. Ten dotarł do końca ulicy, a następnie przystanął i zawrócił