Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Opony miały prawie metr szerokości i ponad trzy metry średnicy. Długość wehikułu wynosiła siedemnaście metrów, szerokość sześć, z pełnym załadunkiem ważył trzydzieści siedem ton. Uwierzcie mi - to nie byle co. - Wygląda dość skomplikowanie jak na pojazd przeznaczony do wyprawy na biegun południowy - powiedział Pitt. - Był rzeczywiście bardzo skomplikowany. Poza wznoszącą się wysoko kabiną był tam warsztat mechaniczny, kwatery dla załogi i kuchnia, pełniąca równocześnie funkcję ciemni. Z tyłu mieściły się spiżarnia, magazyn na Zapasowe opony i zbiornik paliwa na osiem tysięcy kilometrów. Na deser dodam, że był przygotowany do wiezienia na dachu samolotu beecham na płozach. - Czym napędzano tego potwora? - Dwoma stupięćdziesięciokonnymi silnikami wysokoprężnymi, połączonymi z czterema siedemdziesięciopięciokonnymi silnikami elektrycznymi, mogącymi napędzać każde koło osobno. Koła można było dowolnie skręcać, co pozwalało na poruszanie się bokiem i robienie ostrych zakrętów. Aby lepiej pokonywać szczeliny, można było nawet chować koła. Każde ważyło trzy tony, opony były dwunastowarstwowe, zrobione na specjalne zamówienie przez Goodyeara. - Chce pan powiedzieć, że ta olbrzymia maszyna nie tylko wciąż istnieje, ale jest łatwo dostępna? - spytał ze zdumieniem Pitt. - Istnieje, choć nie powiedziałbym, że "jest łatwo dostępna" ani że mogłaby pokonać sto kilometrów po lodzie. Może odległość nie wydaje się duża, ale po zbudowaniu Snow Cruisera, przewiezieniu go statkiem na Antarktydę i wyładowaniu w Littie America III, niedaleko stąd, okazało się, że dobre chęci konstruktora nie były warte funta kłaków. Silniki miały odpowiednią moc, ale Poulter źle obliczył przełożenia. Monstrum mogło osiągnąć pięćdziesiąt kilometrów na godzinę na płaskiej drodze, ale nie było w stanie pociągnąć swego ciężaru przez śnieg, zwłaszcza pod górę. Jak to bywa z białymi słoniami - został porzucony. Po latach pokrył się śniegiem i zapomniano o nim. Zawsze uważano, że z powodu przesuwania się lodowca szelfowego ku morzu Snow Cruiser któregoś dnia wreszcie zostanie wyniesiony blisko morza, a na wiosnę, kiedy lód stopnieje, zatonie. - Gdzie jest teraz? W dalszym ciągu pod lodem? - spytał Pitt. Cash pokręcił głową i uśmiechnął się. - Snow Cruiser jest trzy kilometry stąd, niebezpiecznie blisko skraju lodowca. Bogaty, stary inżynier górnik wbił sobie do głowy, że go znajdzie i uratuje, po czym przewiezie do Stanów, do muzeum. On i jego ekipa znaleźli pojazd dziesięć metrów pod lodem i trzy tygodnie go wykopywali. Rozpostarli nad nim namiot, a ostatnio słyszałem, że go uruchomili. - Ciekawe, czy zechcą go nam pożyczyć. - Zapytać nigdy nie zaszkodzi - powiedział Cash. -Jednak moim zdaniem prędzej nauczycie basseta jeść brokuły. - Musimy spróbować - powiedział Pitt. - Macie stroje arktyczne? - W samolocie. - To się przebierzcie. Będziemy musieli iść na piechotę do miejsca, gdzie jest Snow Cruiser. - Nagle Cash coś sobie przypomniał. - Zanim zapomnę, każę naszym mechanikom zarzucić na wasz samolot plandekę i włączyć pomocniczy grzejnik, żeby nie zamarzło wam paliwo, silniki i układy hydrauliczne, a na skrzydłach i kadłubie nie zebrał się lód. U nas wystarczy zostawić samolot na tydzień, a zacznie znikać pod lodem. - Dobry pomysł - uznał Giordino. - Jeśli wszystko zawiedzie, może się okazać, że będzie nam bardzo potrzebny. - Spotkamy się tutaj za pół godziny i zaprowadzę was do Snow Cruisera. - Kim jest człowiek, który ratuje pojazd? - spytał Pitt. - Właściwie nie wiem - odparł Cash. - Jakiś ekscentryk. Jego ludzie mówią na niego Tato. Cash prowadził. Szli niemal godzinę ścieżką oznakowaną pomarańczowymi flagami. Wreszcie Pitt dostrzegł wielki niebieski namiot, otoczony kilkoma małymi, polarnymi namiotami mieszkalnymi. Padał drobny śnieg, tworząc na ich dachach białą warstewkę. Choć może się to Wydawać dziwne, na Antarktydzie rzadko zdarzają się intensywne opady. Jest to jedno z najsuchszych miejsc na Ziemi. Lód, który leży zaledwie kilka centymetrów pod powierzchnią, liczy sobie wieki. Było niemal bezwietrznie, ale ponieważ Pitt i Giordino jeszcze nie uodpornili się na lodowate temperatury, było im zimno mimo grubych ubrań. Słońce świeciło jaskrawo przez resztki warstwy ozonowej i gdyby nie mieli okularów słonecznych, nic by nie widzieli. - Jak tu miło i spokojnie - powiedział Pitt, rozglądając się po majestatycznym krajobrazie. - Żadnego ruchu ulicznego, smogu, hałasu. - Niech się pan nie da zwieść iluzji - odparł Cash. -Szybciej, niż zdąży pan splunąć, pogoda może zmienić się w piekło cyklonu. Nikt nie zliczy palców u rąk i nóg, które stracono tu z powodu odmrożeń. Regularnie znajduje się zamarznięte ciała. Każdy, kto pracuje na Antarktydzie, musi zrobić sobie komplet zdjęć rentgenowskich zębów i nosić tabliczki identyfikacyjne podobne do tych, jakie mają żołnierze. Nigdy nie wiadomo, kiedy ktoś będzie musiał rozpoznać nasze zwłoki. - To brzmi mniej przyjemnie. - Najgorszym zabójcą jest przejmujący wiatr. Zdarzało się, że ludzie wychodzili na krótką przechadzkę, po czym zaskakiwał ich nagły wicher, który zasłaniał widoczność, i zamarzali na śmierć, nim zdążyli wrócić do stacji. Ostatnie kilkaset metrów pokonali w milczeniu, ostrożnie stąpając po pomarszczonej przez wiatr lodowej skorupie. Pitt zaczął odczuwać pierwsze oznaki zmęczenia, braku snu i napięcia ostatnich dni, jednak ani razu przez głowę nie przeszła mu myśl, by pójść spać. Stawka była zbyt wysoka - wręcz niebotyczna. Jego chód nie był jednak tak energiczny, jak powinien. Widział, że z Giordinem jest podobnie. Doszli do obozu i od razu weszli do głównego namiotu. Widok Snow Cruisera zadziwił ich niemal tak samo jak widok gigantycznych statków Wolfa. Przy olbrzymich kołach pracujący przy pojeździe ludzie wydawali się karzełkami. Kabina kierowcy, której szyba znajdowała się dokładnie nad gładkim przodem karoserii, wznosiła się na wysokość pięciu metrów i wybrzuszała dach namiotu. Część korpusu za kabiną była nieco niższa i płaska, by przyjąć samolot, choć w tysiąc dziewięćset czterdziestym roku przysłano pojazd na Antarktydę bez beechcrafta. Snow Cruiser był pomalowany na jaskrawoczerwony kolor, jakim maluje się wozy strażackie, wzdłuż boków biegł poziomy, pomarańczowy pas. Hałas, jaki słyszeli, podchodząc do obozu, powodowały piły łańcuchowe, którymi dwóch ludzi wycinało w potężnych oponach rowki. Prymitywne bieżnikowanie nadzorował starszy mężczyzna z siwymi włosami i brodą