Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Weź aspirynę i kładź się do łóżka. Położył dłoń na klamce. — Nie odchodź — powtórzyła. — Muszę iść. — Do kliniki? — Żartujesz? Nic mi tam nie pomogą. Po prostu odchodzę… — Co zamierzasz robić? Odwrócił głowę, żeby nie patrzeć w jej zielonobłękitne oczy. — Wiesz — mruknął — nie uśmiecha mi się przechodzić przez całe to upokorzenie. Widziałem, jak ludzie na to umierają. Nie zamierzam czekać. — Nie rób tego — jęknęła. — Błagam cię, nie rób. — Ty nie wiesz, jak to jest — powiedział. — Ale może przywiozą serum. Powinieneś się trzymać, jak długo to możliwe. — Nie przyjadą. Sama słyszałaś, jak jest tam na zewnątrz. Dobrze wiesz, że się nie przedrą. — Wydaje mi się, że ja też to mam — szepnęła. — Możesz wejść. To już bez znaczenia. Spotkali się pośrodku pokoju i otoczył ją ramionami. — Nie bój się — powiedziała cicho. — Nie bój się. Tuliła się do niego przez dłuższą chwilę, a potem wzięła go za rękę i szepnęła: — Chodź do mnie. Nie bój się. Rodzice późno dzisiaj wrócą — i poprowadziła go do swojej sypialni, i powiedziała: — Rozbierz mnie — a on posłuchał. Podeszli do łóżka i zaczęli się kochać i żadne nie odzywało się już słowem, dopóki po kilku minutach nie usłyszała jego westchnienia i nie poczuła, jak tryska w nią ciepła wilgoć. Pogładziła wtedy jego ramię i powiedziała: — Dobrze mi było. — Mnie też. — Uniósł się na łokciu, by zsunąć się na bok, i opadł na nią z powrotem. — O, Boże! — jęknął. — Jaki nagle zrobiłem się słaby! — Stoczył się z niej niezdarnie i spuścił nogi z łóżka. Usiadł i zaczął dygotać na całym ciele. Otuliła mu kocem ramiona. — Pić ci się chce, prawda? — spytała. — Tak. — Przyniosę ci coś. — Dzięki. Pił łapczywymi haustami wodę z kubka, który mu podała, a głowę wypełniał mu huk dzwonów. — Kocham cię — powiedział odstawiając kubek. — Przepraszam. — Nie przepraszaj. Dobrze było. Zaczął cicho płakać. Zauważyła to dopiero wtedy, kiedy jego piersią wstrząsnął szloch. Spojrzała i zobaczyła, że twarz ma całą mokrą. — Nie płacz — powiedziała — proszę cię… — i otarła sobie oczy rąbkiem prześcieradła. — Nie mogę się powstrzymać. My umrzemy. — Boję się. — Ja też. — Jak to będzie? — Nie wiem. Chyba strasznie. Nie myśl o tym. — Nie mogę się powstrzymać. — Muszę się położyć. Wybacz. Masz jeszcze jakieś koce? — Coś znajdę. — …i jeszcze jeden kubek wody. — Dobrze. Wróciła i zarzuciła na niego jeszcze dwa wełniane koce. — Powinno być lepiej. Przyniosła mu drugi kubek wody. — Dlaczego to akurat nam się przytrafiło? — Nie wiem. Mamy pecha i już. — Chciałeś… popełnić samobójstwo. Prawda? Skinął głową. — Nadal chcę… gdy tylko lepiej się poczuję. Ha! Głupio to zabrzmiało, nie? — Nie. Może masz rację… a teraz będzie coraz gorzej. — Przestań! — Nie mogę się powstrzymać. My umrzemy; wiemy o tym. Musimy się z tym pogodzić. Jak to chciałeś zrobić? — Pomyślałem sobie, że pójdę na most i zostanę tam, aż poczuję się tak źle, że będę wolał przeskoczyć przez barierkę. — To trudne — powiedziała wpatrując się w swój cień na ścianie. — Masz jakieś lepsze pomysły? — Nie — przyznała odwracając się tak, że światło przesączające się przez szpary w żaluzjach padało jej na twarz i piersi. Wyglądała teraz jak zebra i nie sposób było odgadnąć, co myśli. — Nie. — Na pewno? — Nie wiem. Może jednak. Matka ma trochę tabletek nasennych. — Och. Naprężył między rękami dziesięć centymetrów koca i wbił się zębami w materiał. — Przynieś je — jęknął — proszę. — Jesteś pewien? — Nie. Ale przynieś je. Wyszła z pokoju i po kilku uderzeniach serca wróciła z małą ciemną buteleczką w ręku. — Mam. Wziął buteleczkę i wpatrzył się w nią. Obrócił ją w dłoniach. Otworzył. Wyjął pastylkę, ujął ją w dwa palce i chłonął wzrokiem jej kształt. — A więc tak wygląda. Pokiwała głową przygryzając wargę — Ile musiałbym połknąć? — Czytałam kiedyś, że ktoś zażył na raz dwadzieścia… — A ile tu ich jest? — Nie wiem. Na czoło wystąpiły mu kropelki potu. Odrzucił koce. — Przynieś mi wody — powiedział pochylając się do przodu i podciągając pod brodę kolana. — Dobrze. Weszła do łazienki i napełniła kubek. Postawiła go na stoliczku obok łóżka. Wysupłała z kocy buteleczkę, która się między nie zaplątała. — Zróbmy to — powiedział. — Jesteś pewien? — Jestem — odparł. — To będzie mniej więcej tak, jakby szło się spać, prawda? — Tak mówią. — To chyba lepszy sposób odejścia. — Chyba tak. — Odlicz mi dwadzieścia pastylek. Podała mu kubek wody. Wziął go prawą ręką. Potem wyciągnął lewą rękę poduszką dłoni ku górze. Przesypała w nią pastylki. Wsunął dwie do ust i połknął popijając łykiem wody. Skrzywił się. — Zawsze miałem kłopoty z połykaniem proszków — powiedział. Zażył jeszcze dwie, jeszcze dwie i jeszcze dwie. — To już osiem — stwierdził. Łykał je po dwie jeszcze pięć razy. — To dopiero osiemnaście — zauważył. — Wiem. — A mówiłaś, że trzeba dwadzieścia. — Było tylko tyle. — Jezu! Chcesz powiedzieć, że nic sobie nie zostawiłaś? — Wszystko w porządku. Znajdę dla siebie inny sposób. Nie martw się. — Och, Ewie! — i objął ją w talii ramionami, i poczuła na brzuchu jego mokry od łez policzek. — Przepraszam, Ewie! — wyszlochał. — Ja nie chciałem! Naprawdę! — Wiem. Nie przejmuj się. Już niedługo będzie po wszystkim