Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Nagle zrozumiała swą samotność i było to dla niej uczucie zupełnie nowe, przed którym nie umiała się bronić. – Jestem tak sama jak dotąd, taka sama. Zacisnęła usta, bo wydało się jej, że słowa brzmią zbyt głośno, a przecież sądziła, że mówi szeptem. Myślała, że w ten sposób pomoże sobie zrozumieć sytuację, w jakiej znalazła się niespodziewanie. Ile godzin zostało do świtu...? Będę piekielnie zmęczona, prawie nie zmrużyłam oka. Wpatrywała się w okno, oczekując pierwszej jaskółki świtu, pierwszej smugi brzasku. Bała się jak nigdy dotąd, i to nie dlatego, że każdy świt mógł być ostatni w jej życiu... Bała się nie tyle o siebie, co samej siebie. W czasach, które nadchodziły, obawiała się tej innej kobiety, dotychczas nieznanej i nieprzeczuwanej, w którą przeobrażała się tej ostatniej wrześniowej nocy. Czy będę mogła tańczyć? Co będę robić? Co dalej? Przez bezsenność, przez gęsty strumień myśli, goryczy, niepewności, przez wątpliwości i przeczucia przedarł się nagle jakiś głos, cichy krzyk, jęk. To on, niechciany chłopiec, dzieciak, który przyszedł na świat przez przypadek. Ogarnęło ją przerażenie, bo przecież tego chłopca właściwie miało nie być. Gdyby ów znajomy lekarz, który poprzednio dwukrotnie jej pomagał, nie dostał ataku serca, nie czułaby tego oddechu i krzyku przez sen. Więc tak mało trzeba, żeby zabić? Więc życie jest tak kruche? Więc los zależy od kaprysu, przypadku? Przypomniała sobie poszarpane ciała leżące na placu i w myślach zestawiła zabitych ludzi z usuniętymi płodami. To potworne! Nagle zaczęła żałować tamtych dwóch zabiegów. Poczucie winy wywołało wściekłość. – Nie mogłam inaczej. Tancerka nie może mieć dzieci, a ja tak bardzo chcę tańczyć. Szeptem zwierzała się otaczającej nocy z goryczy, żalu, ze wstydu, z pożądania, z kobiecości, z pragnień. Zwierzała się, a słowa, którymi myślała, które wypowiadała, a nawet te, które przemilczała, składały się na modlitwę do Boga, w którego przecież nie wierzyła, do przeznaczenia, do sił nieznanych i niezrozumiałych... Wszystko, co dotychczas zatrzymywała w sobie, wszystkie słowa, uczucia, myśli, wszystko to odchodziło w ciemność jak ludzie, których tak niedawno żegnała. Lecz własny szept w 134 ciemności nie przynosił ulgi. Ta spowiedź trwała długo, aż do bezwiednego zamknięcia powiek, do snu, który ogarnął ją z niezwykłą siłą. Śniła jej się secesyjna kamienica, żelazne karły strzegące bramy, daleki widok rzeki, matka kłócąca się z ojcem o złotowłosą kobietę. Uciekała, uciekała, uciekała, wpadła na most między czarne przęsła i torowisko. – Tu nie można tańczyć! – krzyknęła. – Tu nie można tańczyć! Świat wirował, dygotał, jęczał. Uciekała w przepaść. – Czy można uciekać do przepaści? Obudziła się spocona, z bijącym sercem, oddychając ciężko. Smuga świtu między żółtymi storami rysowała się wyraźnie. Czuła się upokorzona, poniżona, niepewna samej siebie. Leżała z otwartymi oczami, w dziwnym odrętwieniu, nieruchomo, niewyspana i zmęczona. Niedługo będę musiała wstać, wyjść na ulicę, zacząć żyć na nowo, zacząć szukać... Teraz, kiedy zrozumiała, że nie wyjedzie, że mistrz Eduardo, Paryż, Londyn, Genewa to już tylko dalekie nazwy, echa ze świata cieni, że pozostaje tu, w Polsce, w Warszawie, że za chwilę pojawią się Niemcy, że nie może wybierać, bo jej los został już rozstrzygnięty – nagle przestała się bać. Ziewnęła, przeciągnęła się pod ciepłą kołdrą, przetarła oczy... Sięgnęła po szklankę z kompotem na nocnej szafce i duszkiem wypiła zimny, słodki płyn. Nie mogła już dłużej spać, nie chciała powracać do wszystkich tych wizji, snów i przypomnień, daremnych usiłowań i nie spełnionych zamiarów. Zrozumiała, że nagle traci grunt dotychczasowego życia i nie wie, co ją oczekuje w nieznanym świecie wojny. Wstała. W lustrze zobaczyła bladą, zmęczoną twarz, podkrążone z bezsenności oczy, zmierzwione włosy. Zakryła twarz. Nie lubiła oglądać się w lustrze bez pudrów, szminek, różów i tuszu. A jednak... Powoli opuszczała dłonie. Jestem brzydka – garbaty, wydatny nos, czoło niskie, cofnięte, broda silna, wystająca. Tylko kształt ust, przypominający małe serduszko, wyjątkowo piękny. Znowu patrzysz uważnie na własną twarz, jakby tam właśnie kryły się rozstrzygnięcie, rozwiązanie, nadzieja. Jednak jest tylko niepewność, lęk przed jutrem, a właściwie przed dniem, który już nadszedł. On jeszcze śpi, matka jeszcze śpi, dom jeszcze śpi. Przez firanki sączy się szarość. Miasto znalazło się na granicy nocy i dnia. Nie słychać już strzałów, wybuchów, wycia nadlatujących samolotów. Cisza. Tak, przecież nastąpiła kapitulacja. I co dalej? Może wszystko powróci do stanu niemal poprzedniego, może jednak będę mogła wyjechać, może będę występować za granicą, może to, co mówią o Niemcach, to nieprawda? Czy naród o starej kulturze, naród wielkich filozofów, muzyków, pisarzy, może... Chłopiec porusza ustami, jakby smakował, jadł. Trzeba koniecznie zrobić śniadanie... Tylko z czego? Są jeszcze płatki owsiane, lecz nie ma mleka. Całe szczęście, że w cukierniczce w kredensie przetrwało kilkanaście kostek cukru. Miód! Pół słoika lipowego miodu z zeszłego roku, wciśniętego w kąt półki... Julia jak zawsze zajmuje się wszystkim... „Warszawa skapitulowała... Niemcy weszli...” Zimno przeszyło cię na wskroś... Dreszcze. Szybko narzuć szlafrok i podejdź do okna. Na pustej ulicy drżą porozrzucane, brudne gazety. Wiatr porusza firanką w otwartym oknie naprzeciwko. Czarny kulejący pies z podwiniętym ogonem przebiegł jezdnię. Ogląda się raz po raz trwożnie, jakby go ścigał hycel. Z tamtej strony usłyszała daleki pomruk, zwielokrotnione echo szumu morza albo lasu. Śpiew! Mocny, zdecydowany, silny, który pobudza do szybszego marszu. Śpiew pewnych siebie umundurowanych mężczyzn. Zza rogu wyłania się zielonoszara masa. Niemcy maszerowali w hełmach, z karabinami i plecakami, kolumna za kolumną. Nagle przestali śpiewać. Zbliżali się teraz bezgłośnie, wpełzali w twoją ulicę i tylko ich kroki dud 135 niły, dźwięczały, budziły echa w bramach i podwórzach. Podeszli... Możesz już odróżnić twarze pod hełmami. I nagle znowu zaśpiewali! Rytmicznie jak do tańca, twardo, z obezwładniającą siłą. Upiorny balet pełznących w słońcu oddziałów. Ich zwycięstwo! Niech przejdą jak najszybciej. Zatykasz uszy dłońmi. Serce uderza coraz szybciej. Boisz się, chciałabyś uciec, lecz nie masz dokąd. Oddychasz nerwowo... Stalowe fale przetaczają się pod oknem jak powódź