Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Noc była późna, duszna i gorąca; mroczna cisza pryskała czasem jak cienki lód, pękała z nagłym trzaskiem, nieoczekiwanym szmerem i tajemniczym, ledwie słyszalnym dźwiękiem. Piotr miał spełnić osobliwą prośbę kapitana. Przez dni siedem pamiętał o niej, przypominając sobie każde jego słowo jasno i wyraziście. Dzisiaj nadeszła pora na odprawienie tego dziwacznego nabożeństwa pośród nocnej ciszy. Zapalił świecę, usiadł przy stole i wpatrzył się w jej żółty płomień lekko się chwiejący; blask rozlał się po izbie jak złocisty płyn. Ucichły wszystkie trzaski i szepty nocy, żyjące jedynie w ciemności. Uczyniło się tak cicho, że Piotr słyszał miarowe uderzenia serca. Spokojnie, bez próżnej trwogi, co się zwykle sączy pod darnią nocy, jak ukryty pod ziemią strumień, rozmyślał o kapitanie, o dziwnym człowieku i o szlachetnym człowieku, co przewędrował wiele, wiele razy dookoła świata, wlokąc za sobą brzemię, z którym był skuty: wspomnienie gorące swojej ziemi; co nie obejrzał się nawet na wszystkie wspaniałości tęczami owite, strojne w pióropusze palm i 102 bezcenne koronki morskich pian, lecz zasłyszawszy o polskim morzu, poszedł ku niemu. Umarł z jego widokiem na oczach, z jego imieniem na ustach. Tak bardzo kochał to morze, że poczuwszy zbliżanie się śmierci uprosił ją o chwilę zwłoki, aby mógł je pożegnać. Świeca płonie równo złotym płomieniem. Jak cię ucieszyć, cudowna duszo? – rozmyślał Piotr. – Chyba przysięgą, że będę to morze miłował jak ty... Że mu się oddam na życie całe i będę zabiegał o jego łaskę... Że będę żołnierzem w służbie morza... Już wiem, jak wygląda jego twarz, nie znam jeszcze jego serca, które oddycha burzą i potęgą. W tej chwili wydało się Piotrowi, że w złocistym uśmiechu świecy rozpoznaje dobry uśmiech starego człowieka. Minęła jedna godzina, potem druga, idąca niezmordowanie we wschodnią stronę. Świeca dopaliła się do połowy, a za jakieś dwie godziny płomień strawi ją do końca. Nie minęły jednak minuty, gdy coś się z nią zaczęło dziać. Błyskała mocniej, płomień zatrzepotał, zachwiał się i nagle zagasnął, jak gdyby noc, której spać nie dawała, położyła na niej swoją rękę. Ciemność rozlała się nieoczekiwanie. Piotr poczuł lęk. Kapitan zapowiedział, że świeca może zagasnąć, jak jednak mógł to przewidzieć? Tej świecy już zapalić nie wolno. Drżącą ręką Piotr zapalił lampę i bacznie zaczął przyglądać się świecy; włóknista jej osnowa, co powinna sięgać aż do jej dna, skończyła się w jej połowie – dlaczego? Musiała zgasnąć, gdyż coś stanęło na drodze płomienia. Piotr ujął ją w ręce i ostrym przedmiotem począł grzebać w jej tłustym ciele. Coś w nim tkwi, co jest okrągłe i twarde. Wygrzebał metalową kulkę, dość pokaźną, opatrzoną malutkim zatrzaskiem; obejrzał ją ciekawie i otworzył. Ach! Jak jądro w łupinie orzecha, tkwiła w niej cudowna, ogromna, tysiącem drżących blasków grająca perła. – „Oko zorzy”! – szepnął Piotr. Tej perły szukał marynarz, ją nazwał pięknym imieniem Li-Fu, a kapitan Baren ukrył tak naiwnie i tak zarazem przemyślnie. Gdyby Wayden zdołał się był wedrzeć do tego domu, może byłby jej szukał – przy blasku tej świecy. Piotr przyglądał się jej ciekawie i począł rozmyślać. Kapitan oddał ją w moje ręce. Czemu? Musiał mieć w tym jakiś cel, ale jaki? Zaraz... zaraz... Powiedział mi: – „Cokolwiek potem uczynisz – dobrze uczynisz. Głęboko pomyślisz a szlachetnie uczynisz”! – Należy przeto pomyśleć głęboko. A potem uczynić szlachetnie... Dobrze, panie kapitanie, najdroższy człowieku! Ukrył dobrze drogocenną perłę i usnął z uśmiechem. Nazajutrz kapitan ,,Torunia” przysłał po niego Wójcika. Wesoły marynarz uściskał Piotra w milczeniu, serdecznie przywitał Fregatę, potem ciekawie spojrzał na dziewczynę. – Kto to taki? – zapytał cicho. – Uczciwa córka uczciwych ludzi – odrzekł Piotr. – Dobrze wiedzieć, że ktoś taki jest na tym świecie – powiedział Wójcik. Kapitan wziął Piotra pod rękę i zawiódł go do rejenta. Siwy, poważny człowiek przyjrzał mu się ciekawie i poprosił ich, aby usiedli, potem wydobywszy dokument odczytał go głośno i wyraźnie. Oszołomiony Piotr dowiedział się, że kapitan Baren pozostawił mu w testamencie wszystko, cokolwiek posiadał, z prośbą, aby dał przytułek Fregacie do końca jej życia. Opiekunem Piotra mianował kapitana „Torunia”. Testament był bardzo szczegółowy i wyliczał wszystko, co tylko można było znaleźć w domu kapitana; nie zapomniano w nim także i o świecy „ze wszystkim, co zawiera”. – Dziwna to jakaś świeca – mówił rejent. – Kapitan Baren nie chciał mnie objaśnić, co zawiera, bo cóż wreszcie może być w świecy? Knot i tyle. Powiedział mi tak: – „Piotr będzie wiedział i uczyni to, czego ja nie uczyniłem, bo zastanawiałem się zbyt długo. Mnie zresztą mogli to zabrać, ale jemu nie zabiorą”. – Czy pan co z tego rozumie, panie Piotrze? – Tak – odrzekł Piotr śmiało. – Ja wszystko rozumiem. Patrzyli na niego ciekawie, on zaś powoli wyjął z kieszeni malutkie zawiniątko i odwijał je 103 starannie. – To znalazłem we wnętrzu świecy – rzekł dobitnie. – O, jakaż to wspaniałość! – zdumiał się rejent. – W życiu moim nie widziałem takiej perły. Odziedziczyłeś majątek, drogi chłopcze! – Ja? – zdumiał się Piotr. – Nie, proszę pana. – Przecie ta perła należy prawnie do ciebie. – Prawnie może należy, kapitan jednak pozostawił mi pewne polecenia. Panie kapitanie, czy ja mogę rozporządzać tą perłą? – Za moją zgodą – odrzekł kapitan. – Błagam pana, aby się pan zgodził. Rozmyślałem dzisiaj w nocy i rozmyślałem dzisiaj rano, co powinienem uczynić, aby spełnić polecenie pana kapitana Barena. Tę perłę trzeba sprzedać. Ja wiem, że ona jest warta bardzo wiele... A pieniądze przeznaczyć na stypendium dla chłopców, co mają zamiar zostać marynarzami. Stypendium imienia kapitana Barena. Czy pan kapitan pozwoli na to wszystko? Kapitan spojrzał pytająco na rejenta, który skinął głową. – Dobrze, drogi chłopcze – rzekł, ukrywając wzruszenie. – Dobrze to obmyśliłeś... Uradujesz swojego kapitana... Podaj mi rękę! – I mnie – powiedział szybko rejent