Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
- W porządku, rozumiem - powiedział Willoughby z uśmiechem. - A co ja mam robić? - Hmmm... zaczął wykrętnie Brady. - Potrzebna jest nam pańska gwarancja. - Z policją nie ubija się interesów - powiedział nagle zimnym tonem Willoughby. - Bzdury! - odrzekł spokojnie Brady. - Ubija się, na okrągło. Nawet przestępcy ubijają interesy z sędziami. - Dobrze. Więc czego pan chce? - Przede wszystkim nie chcemy towarzystwa policji. Jasne, że może ona wygarnąć całą paczkę z rękami związanymi na plecach, ale przy okazji kilku Bogu ducha winnych ludzi. Z nimi trzeba chyłkiem-milczkiem. Finezyjnie. Ukradkiem. Dyskretnie. Albo będzie tak, jak my chcemy, albo wcale. - Stawia pan ultimatum? - Proszę mi opowiedzieć o Wroniej Łapie. - To wymarzone miejsce dla takich rzeczy. Schowane tuż za wzgórzami. Przy stacji jest wielki kryty schron dla helikoptera. Maszyny nie sposób zobaczyć z powietrza. Byłem tam rok temu, prowadziłem śledztwo w sprawie zgłoszonego morderstwa, które okazało się nieszczęśliwym wypadkiem. Byli to dwaj chłopcy z miasta, którzy świeżo przybyli na stację meteorologiczną. Takie wypadki zdarzają się niechybnie co roku po rozpoczęciu sezonu polowań. Aż roi się od różnych Danieli Boone'ów i Buffalo Billów, którzy padają tam jak muchy. - Duże jest to jezioro? - spytał Dermott - Nadaje się do lądowania samolotem? - Hmm, do lądowania się nadaje - powiedział Willoughby i urwał. - Ale chyba niewiele by to panu dało. Proszę zważyć: jezioro ma trzy kilometry długości, więc każde lądowanie samolotu na pewno usłyszą na stacji. Mam lepszy pomysł. - Takiego właśnie potrzebujemy. - Ale mam jedną prośbę, panie Brady. Moja pozycja jest bardzo delikatna. Reprezentuję w tych stronach prawo i powinienem wiedzieć o wszystkim, co się dzieje. Ja również jestem szantażystą. W zamian za gwarancję, że dostaniecie się niepostrzeżenie na stację meteorologiczną, chcę mieć pewien udział w waszej wyprawie. Nie możecie działać bez zgody policji, a zgody udzielam ja. Zgadzam się na trzymanie wszystkich kart przy orderach. Ale chciałbym mieć oficjalny policyjny raport naocznego świadka. - Wiem, kogo bym chciał mieć za tego świadka - powiedział Mackenzie. W czasie całej rozmowy bez przerwy jadł, ale delikatne otarcie ust serwetką świadczyło, że skończył posiłek. - Davida Carmody'ego. - Przedni pomysł. Zaraz go wezwę - rzekł Willoughby. Poszedł do telefonu, a kiedy wrócił, oznajmił: - Będzie za kilka minut. Świetnie - powiedział Brady i zwrócił się do Mackenziego. - Don, powiedz Fergusonowi, żeby skoczył na lotnisko i zgłosił lot do Los Angeles. Przekaż mu, żeby za jakąś godzinę oczekiwał ludzi z prowiantem. Poproś w kuchni o prowiant dla nas na dwa, trzy dni. - Tylko suchy, szefie? Brady wyniośle puścił mimo uszu tę aluzję. - Ferguson jest moim intendentem. Wiedziałby o jakichkolwiek brakach. George, będą nam potrzebne kompasy i chyba amunicja. Amunicji nam nie żałuj. - Kompasów mamy pod dostatkiem. A jakich używacie pistoletów? - spytał Willoughby. - Colty kaliber dziewięć. - Nie ma problemu. - No to dziękujemy. Proszę mi powiedzieć, panie Willoughby, ma pan zastępcę? - Oczywiście. I to dobrego. - Na tyle dobrego, że można by go tu samego zostawić? - Jasne. A dlaczego pan pyta? - Bo może pan pojechałby z nami. Udzielanie wskazówek to jedno, a co innego pańska obecność na miejscu. - Niech pan tego nie robi, panie Dermott. Pan mnie kusi. Pan mnie strasznie kusi - odparł Willoughby, a przelotny radosny błysk w jego oczach świadczył, że mówi prawdę. - Niestety, najpierw obowiązek, później przyjemność. Mam tu na głowie śledztwo w sprawie morderstwa. - Przecież powiedział pan, że śledztwo utknęło w miejscu. Można by pójść na skróty, panie Willoughby. Chyba nie chce pan, żeby obcy amatorzy, tacy jak my, odwalali za pana robotę? - Obawiam się, że nie jestem w najlepszej formie. - Ale odzyska ją pan, kiedy przedstawimy panu mordercę Crawforda. Gdzież może być, jeżeli nie we Wroniej Łapie? - Panie Dermott, odwołuję to, co powiedziałem. Wracam do swojej najlepszej formy. O, jest. Carmody wyglądał jak zawsze potężnie i groźnie. - Za zgodą pana Willoughby'ego i w imieniu panów Brady'ego, Mackenziego oraz swoim chciałbym pana o coś prosić - zwrócił się do niego Dermott. - Jako obcokrajowcy i cywile możemy tylko prosić. Zdaje pan sobie sprawę, że porywacze to wielokrotni mordercy, ludzie zdecydowani na wszystko. Będą strzelać bez ostrzeżenia, a celują dobrze. Carmody zaskoczony, rozejrzał się po zebranych, ale grzecznie milczał. - Wiemy, gdzie są przetrzymywani pani Brady, jej córka i pan Reynolds - ciągnął Dermott. Carmody złożył lekko dłonie, jakby się modlił, i powiedział odpowiednio kościelnym szeptem: - Boże, Boże, jedźmy ich wreszcie odbić. - Dziękuję - powiedział Brady. - Jesteśmy wdzięczni. Wyruszamy za godzinę, zgoda? - Skoczę tylko do biura i zadzwonię do Edmonton - rzekł Willoughby. - No proszę! A myślałem, że naszym hasłem jest dyskrecja? - Jest i będzie. - Mogę wiedzieć, co to znaczy? - Nie. To niespodzianka. Wyjaśni się we Wroniej Łapie. Albo w jej bliskim sąsiedztwie. Nie odbierze mi pan chyba przyjemności sprawiania niespodzianek? Kiedy odrzutowiec oderwał się od ziemi, Brady spojrzał przez szerokość przejścia między siedzeniami na Carmody'ego, który z wyłożonego irchą skórzanego pokrowca wyjął dziwny metalowy przyrząd. Okazało się, że jest to mały teleskop umocowany na zakrzywionym półkolistym uchwycie przyśrubowanym do prostokątnego metalowego pudełka. - Co pan tam ma, panie Carmody? - Proszę mi mówić John, panie Brady. Będę mniej skrępowany. Nas, policjantów, nazywają różnie, ale nigdy "panami". To? To jest celownik noktowizyjny. A to są uchwyty zabezpieczające