Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
.. Od rozważań tych kręciło się Żubrydowi w głowie odwykłej od intensywniejszego myślenia w ciągu lat służby koszarowej, a następnie na dość podrzędnych stanowiskach wykonawczych. Starał się przynajmniej zewnętrznie naśladować majora Pełkę. Był jak tamten nieprzystępny dla podwładnych, porozumiewał się z nimi za pomocą krótkich urywanych zdań, nie pozwalał na żadne dyskusje. Niestety, znajdował się w trudniejszej od majora Pełki sytuacji. Tamten miał do dyspozycji wspaniałe koszary w Grudziądzu, do których wstępował niezwykle rzadko. Żołnierze ledwie znali jego twarz, podoficerowie widzieli go tylko na większych uroczystościach i nieczęstych odprawach. Major Pełka spoglądał na nich wtedy z wysokości końskiego siodła albo z bryczki zaprzężonej w dwa gniadosze, w której rozsiadał się jak na tronie. Dzięki temu mógł utrzymać odpowiedni wobec podwładnych dystans. Żubryd nie miał ani koszar, ani bryczki, konia zaś posiadał (musiał to przyznać jako były kawalerzysta) - pożal się Boże - góralskiego włochatego kucyka, nadającego się raczej do dyszla niż pod wierzch. Musiał też Żubryd ze swoimi ludźmi wciąż przebywać razem. To ich spoufalało. Szemrali, kiedy na postojach oddziału zaczął sobie wybierać lepsze kwatery i wziął ordynansa. Wiedzieli, że przed wojną był tylko kapralem zawodowym. Jak w takich warunkach utrzymać dystans? Żubryd nie poddawał się jednak tym gorzkim rozmyślaniom. Wprowadził do oddziału niemal koszarową dyscyplinę. Ustanowił hierarchię stopni wojskowych, żądał oddawania honorów, ćwiczył w lesie ze swymi podwładnymi musztrę, karał surowo wykroczenia. Z czasem zaczął ich przyodziewać w mundury zdobyte na wojsku i milicji. A że wojska tego i milicji było w rejonie Sanoka dotąd niewiele, w swych akcjach wymierzonych przeciw mizernym, powstającym dopiero spółdzielniom samopomocy chłopskiej, jakimś samotnym działaczom nowych władz i tym ludziom, którzy mu się osobiście nie podobali, uzyskał raczej powodzenie. Dzisiejszą zasadzkę zorganizował na samochód, wiozący zaopatrzenie dla kopalni ropy naftowej w Bańkowej. Spodziewał się obfitego łupu, czas był przedświąteczny, a na Boże Narodzenie ci z kopalni powinni chyba dostać coś lepszego od śledzi zdobytych przez oddział ostatnim razem. Akcja była bardzo istotna ze względu na konieczność wyprawienia Wigilii w oddziale. Ludzie domagali się od niego urlopów na święta. Chcieli je spędzić w swych domach. Żubryda diabli brali. Jak tym durniom wytłumaczyć, że nie wolno im iść do domów? Mogliby przecież zdekonspirować cały oddział. Jak by ich zresztą potem zebrał? Nie wdawał się w długie dyskusje. Przedwczoraj w rozkazie dziennym odczytanym przed frontem batalionu „Serca Gorejącego” (tak nazywał się studwudziestoosobowy oddział Żubryda) przez jego zastępcę kapitana „Piskorza” stwierdził, że nikt nie dostanie świątecznego urlopu. Wigilię oraz Nowy Rok spędzą razem i godnie je wyprawią. Urlopy będą niedługo... po zwycięstwie. Major Żubryd przetarł starannie chusteczką szkła swojej polowej lornetki i przyłożył ją do oczu. Nie było to w tej chwili potrzebne, bo i tak gołym okiem mógł zobaczyć, że na szosie nie ma żadnego ruchu. Wydawało mu się jednak, że patrząc przez lornetkę podkreśla swój autorytet dowódcy. Tym razem namaszczenie, z jakim tę czynność wykonywał, zepsuł mu całkowicie Piskorz. - Nie błaznuj - trącił w łokieć dowódcę. - Nie ma tego przeklętego samochodu. Widać to i bez twojej lunety. Lepiej byś pogadał z ludźmi, bo ich szlag trafia z zimna i ze złości o te święta... Żubryd z niechęcią spojrzał na drobną twarz Piskorza, zadarty nos i jasne kosmyki włosów, wymykające się spod czapki. Czuł się zawsze wobec swego zastępcy skrępowany. Piskorz miał wyższe wykształcenie, był z zawodu dziennikarzem i posługiwał się wyrażeniami, które Żubryd chciał sobie nieraz przyswoić, ale mu to nie wychodziło. Przysłano tego zastępcę Żubrydowi z Krakowa trzy miesiące temu. Od razu zaczął się w oddziale rządzić jak szara gęś. Wszyscy się z nim liczyli. Wyczuwali w tym człowieku jakąś przyczajoną, napiętą energię i bali się go więcej od Żubryda, który sam w myślach zaliczał Piskorza do tej samej kategorii ludzi, co majora Pełkę, a więc do tych nawykłych od urodzenia do wydawania rozkazów. Godność dowódcy nie pozwalała mu teraz natychmiast pójść za radą podwładnego. Skrzywił się z lekka i rozgrzebał śnieg końcem buta. - Nie ma co tyle z nimi gadać. Muszą się lepiej nauczyć słuchać - powiedział. - Koszarowymi trickami nie nauczysz ich posłuchu - zaśmiał się złośliwie Piskorz. - Zapominasz, w jakich czasach żyjemy. Partyzantka to nie wojsko, a obecne czasy - nie okupacja niemiecka. Jeżeli nie zżyjesz się z twoimi ludźmi, zaczną ci się wymykać. Pewnego dnia oddział stopnieje jak na wiosnę ten śnieg, w którym teraz wiercisz butem. Żubryd roześmiał się szczerze i tak wesoło, że kilku partyzantów leżących w pobliskich wnękach podniosło z zaciekawieniem głowy. - Dobry jesteś, Piskorz, naprawdę kapitalny! - przygładził dłonią wąsiki i wygodnie oparł się plecami o pień sosny. - Przecież nie wiesz, co wygadujesz