Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
- Niedaleko stąd jest posiadłość seniora Marquesa. Coś mi się wydaje, że ten człowiek tam właśnie się schronił. - Czyżby? Morderca, wracający z miejsca zbrodni, unika obcych. Dla własnego bezpieczeństwa nie chce nikomu pokazywać swojej twarzy. Wyczytałem ze śladów, że dzieli go od nas mniej więcej godzina drogi. Jego wierzchowiec pada ze zmęczenia. Jutro go dopadniemy. Rozciągnął się na trawie i natychmiast zasnął. O świcie ruszyli dalej. Wypoczęte konie pędziły przez równinę jak szalone. Nagle traper gwałtownie osadził swojego. - Patrzcie - zawołał - jaka tu wygnieciona murawa! Musimy dokładnie przeszukać to miejsce. Nisko pochylony, krok po kroku, zaczął uważnie badać teren. - Do kroćset! - zawołał po chwili. Gdzie ta posiadłość, o której mówiłeś wczoraj? - O, tam. Na prawo - vaquero wskazał ręką. - Można by do niej dotrzeć w ciągu dziesięciu minut. - Ten, którego szukamy, przywiązał tu do tego drzewa bułanka, a sam poszedł pieszo, zapewne do folwarku. Wrócił zaś konno. Swego wierzchowca puścił wolno, a na tym nowym pojechał dalej. Oto jeden ślad kopyt biegnie na północ, drugi prowadzi na południe, a więc w kierunku, w którym jeździec zmierzał poprzednio. Jedźcie za nim wolno! Ja tymczasem zajrzę do siedziby seniora Marquesa. Już po niecałym kwadransie Gerard wchodził do sieni piętrowego domu. Drzwi od pokoju na lewo były otwarte. Starszy mężczyzna leżał w hamaku i palił fajkę. - Pan jest właścicielem, senior Marques? - zapytał Gerard, kłaniając się uprzejmie. - Tak. - Czy wczoraj sprzedał pan konia? Gospodarz zerwał się z hamaka. - Nie! Ale mój kasztanek gdzieś przepadł. Szukamy go od rana. - A może go skradziono? - Bardzo prawdopodobne. - Czy to rączy koń? - Najwspanialszy jakiego mam. - Do kroćset! Ścigam pewnego łotra. Byłem pewien, że dziś rano go dopadnę, bo jechał na byle jakim bułanku. Tymczasem zabrał panu kasztana i... - Niech to wszyscy diabli! - Czy pański koń ma jakieś znaki szczególne? - Tak. Prawą połowę pyska jednolicie białą. - Dziękuję. Niedaleko stąd znajdzie pan zapewne bułanka, którego złodziej "podarował" panu za kasztana. Bądź zdrów, senior! Nie mam chwili do stracenia. Pospiesznie opuścił dom i wskoczywszy na konia, ruszył galopem. Wkrótce spotkał vaquerów. - Musimy pędzić, ile sił starczy - oświadczył. - Ten drań skradł Marquesowi znakomitego wierzchowca. W drogę! W miarę jazdy Gerard miał coraz bardziej ponurą minę. Po pewnym czasie mruknął: - Bardziej cwany, niż przypuszczałem. - Nie spał wcale? - zapytał jeden z vaquerów. - Ano właśnie. Na tym skradzionym koniu natychmiast pojechał dalej. Ma nad nami przewagę jakichś czterech godzin. Nie dogonimy go przed wieczorem. I rzeczywiście. Kiedy zbliżali się do Santa Jaga, był już zmrok, a zbiega ani śladu. - Nieprawdopodobne, żeby ten łotr zatrzymał się w mieście - zauważył jeden z vaquerów - ponieważ... - A mnie się wydaje - przerwał mu Czarny Gerard - że właśnie tak, coś mi mówi, że on tu mieszka. I okazało się, że Gerard ma rację. Tuż przed Santa Jaga spotkali mężczyznę z małym wózkiem ciągnionym przez woła. Zatrzymali konie. - Dobry wieczór - powiedział uprzejmie Gerard. - Czy dobrze zna pan miasto? - Jakżeby nie. Urodziłem się tutaj. - Domyślam się, że idzie pan z północy. Czy wielu ludzi spotkał senior po drodze? - Nikogo. A dokładnie mówiąc żadnego piechura. - A jeźdźców? - Jednego. - Zna go senior? - Hm - stary uśmiechnął się chytrze. - Może i znam. - Mówi pan "może". Dlaczego? - Ano, bo wiem, że nie chciał, abym go poznał. Zrobił nawet wszystko, aby mnie ominąć. - Ale mimo to poznał go pan... - Tak. Po sposobie trzymania się w siodle. Taką postawę ma tylko jeden człowiek. - Kto? Mężczyzna uśmiechnął się znowu. - Widać bardzo wam zależy, żeby się dowiedzieć. Senior, jestem biedakiem, a każda przysługa wymaga zapłaty. - To zrozumiałe! - Gerard rzucił mu srebrną monetę. - Dziękuję. To był doktor Hilario. Lekarz z klasztoru delia Barbara. O, widzi pan ten budynek górujący nad miastem? - Lekarz - ucieszył się Gerard. - A może senior zwrócił uwagę na jego konia? - Tak. To był kasztan. Po prawej stronie pyska miał białą plamę. - Dziękuję. To właśnie chciałem wiedzieć. Pożegnali się i Gerard z towarzyszami pojechał dalej. Setki myśli przelatywało przez głowę trapera. Wreszcie zwrócił się do vaquerów: - Dowiedzieliśmy się bardzo ważnych rzeczy. Jestem pewien, że ten Hilario to nasz niedoszły morderca. Zajedziemy do venty i zatrzymamy się w niej na dłużej. W PODZIEMIACH KLASZTORU Doktor Hilario był z siebie bardzo zadowolony. Zrobił to, co zamierzał i wrócił szczęśliwie do domu; tam dotarł z nastaniem zmroku. Nawet mu do głowy nie przyszło, że śledzi go bardzo groźny przeciwnik. Ponieważ nieobecność stryja przedłużała się, Manfredo był niespokojny. Co jakiś czas podchodził do okna i niecierpliwie spoglądał na bramę klasztorną w nadziei, że zobaczy tego, kogo oczekuje. - Nareszcie! - wykrzyknął, gdy Hilario wszedł do pokoju. - Powiedz, na miłość boską, gdzie byłeś tak długo?! - Hm, nie przewidziałem zupełnie, że aż przez dwie noce będę musiał czatować pod hacjendą. - No i co? Hilario opowiedział ze szczegółami, jak wykonał zadanie. Manfredo, chociaż od małego nawykły do widoku krwi i przemocy, poczuł się nieswojo. - Brrr! To okropne! - wstrząsnął się z niesmakiem. - A niby dlaczego? Każdy człowiek musi umrzeć. Ci w hacjendzie będą mieli najpiękniejszą śmierć, jaką można sobie wyobrazić. Położą się i zasną na wieki bez bólu. - Jest stryj pewien, że nikt się nie uratuje? - Na pewno nikt. - Czyli nie ma już żadnych świadków. No bo reszta wtajemniczonych siedzi u nas pod kluczem! - To jeszcze nie wszyscy. Z pozostałymi rozprawimy się w stolicy. - Kiedy wyjeżdżasz, stryju? - Zaraz. Przynieś mi tylko coś do jedzenia. - Zaraz? Nie zmęczyłeś się podróżą? - zdziwił się Manfredo. - Nawet bardzo. Ale straciłem trzy dni. Muszę jechać jak najszybciej! Tym razem będę jednak podróżować nie konno, bo zasnąłbym w siodle, ale w karecie. Niech zaprzęgną do niej przed tylną bramą