Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Poklepała ją parę razy po ramieniu, ale przecież, do cholery, to był jej, Cindy, chłopak, a nie Bobbi. Po chwili Cindy po prostu otworzyła drzwiczki i wysiadła, zostawiając Bobbi z tym jej ryczeniem. Ciepły dzisiaj dzień. Ciepły, suchy, czysty. Letnie słońce świeciło przez wysokie korony drzew, cienie liści pstrzyły chodnik, co przypominało Cindy Katedrę, cudowną Jodłową Katedrę w lesie. Za rzędem samochodów widziała w dole zielony cmentarz - z szarymi kwadratami tablic, białymi kryptami, żwirowanymi ścieżkami - skąpany w słońcu. Sponad dachów samochodów dostrzegła, jak wyładowują karawan, przenoszą tę skrzynię, w której jest Teddy, do świeżo wykopanego dołu, jakieś pięćdziesiąt metrów od bramy wejściowej. Za trumną postępowali państwo Wocek, brat i dwie siostry Teddy’ego, wszyscy razem. I krewni, których Cindy zapamiętała z kościoła, w ciemnych strojach, wszyscy idą przygarbieni. I ten mały facecik... co to za jeden? Cindy zmrużyła oczy. Co to za jeden, ten mały krzywonogi jegomość, w ogromnej sztruksowej marynarce, który kuśtyka za nimi? Chyba coś pisze w notatniku albo... - Cindy... To była Bobbi, wysiadła, patrzyła na nią ponad dachem samochodu. Całą twarz miała też umazaną tuszem do rzęs, z brudnymi zaciekami od łez. - Cindy - powtórzyła - myślę, że mój brat mógł... - Nie była w stanie mówić dalej. Zadławiła się szlochem. - Myślę, kurde, że mój brat mógł coś powiedzieć, kapujesz? Przez dłuższą chwilę Cindy po prostu dalej stała i patrzyła na nią. O czym ona mówi? Jej brat? Herman? Ten, który jest na warunkowym zwolnieniu? O co jej chodzi, co mógł powiedzieć? Powiedzieć coś o czym? Do kurczyflaka, pomyślała, Teddy nie żyje, jej Teddy, a tamta pieprzy jakieś banialuki. - Myślę, że mógł coś powiedzieć o spotkaniu - ciągnęła Bobbi. - Mógł powiedzieć coś kuratorowi sądowemu, kapujesz? Że Scotti i... i wszyscy mają być w tym nawiedzonym domu tamtej nocy. Rozumiesz, o co mi chodzi? Cindy poczuła, że szczęka jej opada. - Co?! - Strasznie cię przepraszam, Cindy. - Bobbi wybuchła nową falą łkania. - Nie wiedziałam, że on powie, bo nigdy, kurde, jak Boga kocham, bym mu nie powiedziała... Gadała dalej, ale zdarzyło się coś dziwnego: Cindy przestała ją słyszeć. Bobbi nadal była obok niej, Cindy widziała, jak wciąż płacze i gada, próbuje coś jej powiedzieć, i wszystko było normalnie, oprócz tego, że słowa, dźwięk słów gdzieś odpłynął. I ten pocętkowany cieniem liści chodnik, i odgłosy ulicy, i ta zalana słońcem dolina z szarymi tablicami, i ta brązowa trumna z Teddym wewnątrz, wszystko odpłynęło gdzieś bardzo, bardzo daleko. Wszystko odpłynęło daleko, z wyjątkiem jednej myśli, która tkwiła w głowie, tej myśli, która wracała nieustannie: Gliny wiedziały, że on tam był. Tylko o tym mogła myśleć, nieustannie: Wiedzieli. Wiedzieli. Ojciec wiedział. 3 To było w poniedziałek, ten poniedziałek po pogrzebie. Sally stała w lokalu redakcji, wpatrując się w drzwi do toalety. Shea siedział za nią, przy swoim biurku, rozparty w fotelu, z rękami pod głową. Z kącika ust zwisał mu papieros. On także wpatrywał się w drzwi do toalety. Nagle drzwi do toalety otwarły się z trzaskiem. Wypadł z nich Rumplemeyer z palcem wytkniętym jak lufa pistoletu. - Bum! - ryknął. - Bum-bum-bum-bum-bum-bum! - Rumple, było tylko pięć strzałów - jęknął Shea. Rumplemeyer zatrzymał się. Popatrzył na swoją dłoń. - A ile teraz było? - Bo ja wiem, ze czterdzieści. - Dobra, chłopaki - roześmiała się Sally. - Spróbujmy jeszcze raz. - Dajcie spokój - powiedział Shea. - To bzdury. Rumple wytoczył się z powrotem do toalety. Zatrzasnął drzwi. - A tam! - Shea machnął ręką i zrobił ruch, jakby miał wrócić do pisania. Z nim tak zawsze, kiedy jest różnica zdań, pomyślała Sally. Odwraca się. Tylko dlatego, że zgadza się z polityką szeryfa, nie chce widzieć, jaki ten człowiek jest naprawdę. Nie, nie odwrócił się. Przygląda się jej. Znów się rozpiera w fotelu, cmokając papierosa. Gromi ją wzrokiem. Z całą tą katolicką nieprzejednaną moralną surowością, pomyślała. Próbuje się wgryźć w nią jak jakiś... Termit Wyrzutów Sumienia. Jak gdyby robiła coś niewłaściwego. Tak czasami się w nią wpatruje. Albo patrzy w bok. Osądza. Powiedzmy, że stoi i rozmawia sobie z kimś... Co w tym zdrożnego? No, dobrze, niech będzie, że z Merriwetherem, ale przecież i tak... Rozmawia sobie z nim po prostu, gawędzi z jednym ze swoich reporterów, na litość boską. Tylko dlatego, że Merriwether jest żonaty, to jeszcze nie znaczy, że Shea może rzucać jej te swoje spojrzenia: Shea - Chodzący Wyrzut Sumienia. Przerzuca na nią tę całą swoją stłamszoną, wypartą seksualność. A jak przychodzi do szeryfa, to - choćby nie wiadomo, co ten zrobił, wszystko jest jak trzeba w opinii świętego Christophera Shea. Wyprzedaje okręg firmom budowlanym? W porządku. Kryje grzeszki lokalnych notabli, a potem ich szantażuje? Świetnie! Robi pośmiewisko z ich gazety? Cudownie! Chris nie odezwał się ani słówkiem, nawet nie pisnął od piątku, od tego poranka po najściu na dom przy Owczarskiej. Kiedy w świat poszło okręgowe wydanie „Kuriera” z tym niewiarygodnym tytułem na pierwszej stronie: STRAŻ SZERYFA NIE PATYCZKUJE SIĘ Z PRZESTĘPCAMI. Tak, to był naprawdę grzech. Ten tytuł. Dolittle mógłby go sobie oprawić w ramki i powiesić nad biurkiem jak najwspanialszy dyplom. Widziała go, jak siedzi w swoim gabinecie, nogi na biurku, a ta gazeta, jej gazeta wisi tryumfalnie na ścianie nad jego głową. STRAŻ SZERYFA NIE PATYCZKUJE SIĘ Z PRZESTĘPCAMI. Och, Sally omal nie dostała wtedy szału. Ledwie weszła do redakcji, od razu chwyciła za telefon. Zadzwoniła do „Kombinatu”, do działu miejskiego. Mimo tego łagodnego głosu, mimo tych uprzejmych sformułowań, kierownicy działu musieli wiedzieć, że zmywa im głowy. Co oni sobie wyobrażają? - mówiła. Piszą Dolittle’owi slogany do kampanii. Na pierwszej stronie! Purdy na spotkaniach przedwyborczych będzie mógł wymachiwać nad głową tym numerem gazety, niczym Truman tamtą, która omyłkowo obwieściła jego przegraną. Grube ryby z całego okręgu rzucą się na łeb na szyję, żeby go poprzeć, kandydata wspieranego przez bohatera z ulicy Owczarskiej. STRAŻ SZERYFA NIE PATYCZKUJE SIĘ Z PRZESTĘPCAMI. Dolittle wyszedł na bohatera w dawnym stylu. Taki John Wayne z westernu. I w doskonałym momencie, tuż przed sierpniową konferencją. No, ale Chris... Chris po prostu wzruszył ramionami, kiedy to zobaczył. Chris się tym ani trochę nie przejął... - Gotowi? - Głos Rumplemeyera ledwie było słychać spoza drzwi. Sally rzuciła okiem na zegar