Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Pewnego popołudnia przyszedł sam. – Nie przyprowadzę Duke’a – wymamrotał. – On nie może chodzić. Przyjdzie pan go zbadać? Pojechaliśmy moim samochodem. Była niedziela, mniej więcej trzecia po południu i na ulicach było pusto. Przeprowadził mnie przez brukowane podwórko i otworzył drzwi jednego z domów. Kiedy weszliśmy, poczułem okropny smród. Wiejscy weterynarze raczej nie dostają nudności bez powodu, ale poczułem, że żołądek podchodzi mi do gardła. Pani Binks była bardzo gruba i brudna suknia wisiała na niej jak worek, gdy z papierosem w zębach pochylała się nad kuchennym stołem. Czytała ilustrowany tygodnik, który rozłożyła między stertami brudnych naczyń, i obrzuciła nas przelotnym spojrzeniem, przy czym zatrzęsły się jej papiloty. Na kanapie pod oknem leżał jej mąż; spał z otwartymi ustami, chrapiąc i wydychając opary piwska. Zlew, wypełniony kolejną porcją brudnych naczyń, był pokryty odrażającym zielonkawym nalotem. Na podłodze walały się ubrania, gazety i przeróżne śmieci, a nad tym wszystkim ryczało nastawione na cały regulator radio. Jedyną nową i czystą rzeczą był stojący w kącie koszyk dla psa. Podszedłem tam i nachyliłem się nad nim. Duke leżał bezwładnie, wychudły, dygocząc spazmatycznie. Wpadnięte ślepia znów mu zaropiały, były apatyczne i nieobecne. – Wes – powiedziałem – musisz pozwolić mi go uśpić. Nie odpowiedział, a kiedy próbowałem mu to wyjaśnić, ryczące radio zagłuszyło moje słowa. Spojrzałem na jego matkę. – Czy można by ściszyć radio? – zapytałem. Ruchem głowy kazała chłopcu to zrobić, więc podszedł i pokręcił gałką. W nagłej ciszy powtórzyłem mu to. – To jedyne wyjście, uwierz mi. Nie możesz mu pozwolić tak powoli umierać. Nie patrzył na mnie. Całą uwagę rozpaczliwie skupił na psie. Potem podniósł rękę i usłyszałem cichy szept. – Dobra. Pospieszyłem do samochodu po nembutal. – Obiecuję ci, że wcale nie będzie go bolało – powiedziałem, napełniając strzykawkę. I rzeczywiście, mały piesek tylko westchnął i znieruchomiał, a to okropne drżenie w końcu ustało. – Chcesz, żebym go zabrał, Wes? – spytałem, chowając strzykawkę do kieszeni. Spojrzał na mnie niepewnie, a wtedy wtrąciła się jego matka. – Pewnie, zabierz go pan. I tak nigdy nie chciałam tutaj tego cholerstwa. Wróciła do przerwanej lektury. Szybko podniosłem małe ciałko i wyszedłem. Wes towarzyszył mi i patrzył, jak otwieram bagażnik i delikatnie kładę Duke’ a na moim czarnym ubraniu roboczym. Kiedy zamknąłem bagażnik, przycisnął pięści do oczu i zadrżał. Objąłem go ramieniem, a gdy przez chwilę opierał się o mnie i szlochał, zastanawiałem się, czy kiedykolwiek mógł się wypłakać, tak jak mały chłopiec, przy kimś, kto by go pocieszył. Jednak wkrótce odsunął się i rozsmarował łzy na brudnych policzkach. – Wracasz do domu, Wes? – spytałem. Zamrugał oczami, spojrzał na mnie i znów zrobił hardą minę. – Nie! – warknął, po czym odwrócił się i odszedł. Nie obejrzał się, a ja patrzyłem, jak przechodzi przez ulicę, wspina się na mur i maszeruje przez pola w kierunku rzeki. Do dziś mam wrażenie, że w tamtej chwili Wes wrócił do dawnego trybu życia, ponieważ od tej pory zaprzestał dorywczych zajęć i jakiejkolwiek pożytecznej działalności. Już nigdy nie robił mi kawałów, ale popełniał znacznie poważniejsze wykroczenia. Podpalał stodoły, stanął przed sądem za kradzież i zanim skończył trzynaście lat, zaczął kraść samochody. W końcu posłano go do poprawczaka i zniknął z naszego okręgu. Nikt nie wiedział, gdzie się podział i większość ludzi zapomniała o nim. Jednym z tych, którzy go zapamiętali, był sierżant policji. – Ten młody Wesley Binks – rzekł kiedyś do mnie w zadumie – to był jeden z najgorszych łobuzów, jakich kiedykolwiek widziałem. No wie pan, myślę, że nigdy nie zależało mu na nikim i niczym. – Rozumiem pana, sierżancie – odparłem – ale nie ma pan racji. Zależało mu... Rozdział szósty