Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

- Ale nie usłyszałbyś mnie, gdyby te oba okna nie były otwarte, prawda? - Tak mi się zdaje. A o co ci chodzi? Twarz Jupitera zaróżowiła się wskutek nagłej emocji. Ten wrzask, który wszyscy słyszeli... i jeszcze ten pies! Pies, który sprawiał wrażenie, jak gdyby mógł mu coś powiedzieć. I nagle przypomniał sobie, że w pewnym opowiadaniu o Sherlocku Holmesie także był pewien pies, który udzielił detektywowi wielu informacji! Choć przecież wcale do niego nie przemówił! Odwrócił się i pobiegł do swego domu. Bo nagle przyszło mu do głowy całe mnóstwo myśli i wszystkie tym razem przyoblekły się w kształty. Policjant przed domem Greena nie mógł go usłyszeć, kiedy krzyczał tam w środku, a drzwi były zamknięte. Lecz kiedy był na zewnątrz - tak, słyszał go wyraźnie! To miało duże znaczenie! Będąc już w domu, wyjął magnetofon i przygotował go, ażeby raz jeszcze przegrać ów fragment taśmy, na którym zarejestrowany był krzyk, a także urywek rozmowy. Wysłuchawszy z uwagą wszystkiego, przez dobrych parę minut siedział całkiem nieruchomo. Przypomniał sobie dokładnie wszystko, co usłyszał od Boba poprzedniego wieczoru. I wszystko pasowało! Musiało pasować! Krzyk - ów fakt, że nikt nie był pewny, czy w domu było sześciu, czy też siedmiu mężczyzn - i jeszcze do tego pies! Teraz już wiedział, co takiego mógłby usłyszeć od psa, gdyby ten umiał i mówić. Było jeszcze na pewno wiele innych rzeczy, o których nie miał pojęcia, lecz gdy szło o tę jedną sprawę, wszystko wydawało mu się zupełne jasne. W pokoju było już ciemno, ale nie chciało mu się zapalać światła. Sięgnął po słuchawkę i zamówił rozmowę z Bobem Andrewsem w Verdant Valley. Po dłuższym oczekiwaniu telefon odebrała sama panna Green. - Czy to przyjaciel Boba, Jupiter Jones? - zapytała i wówczas wydało mu się, że drży jej głos. - Tak, panno Green - odparł Jupiter. - Chciałbym porozmawiać z Bobem. Wydaje mi się, że wpadłem na pewien pomysł i... Ale przerwała mu. - Boba tutaj nie ma - powiedziała z przejęciem. - Ani jego przyjaciela Pete'a. Nie ma także mojego bratanka Changa. Wszyscy trzej... gdzieś po prostu... zniknęli! Rozdział 8 UCIEKAJCIE! Rano, zaraz po rozmowie telefonicznej z Jupiterem - dokładnie wtedy, gdy Jupe był tak bardzo zajęty pracą w składzie złomu - Bob wraz z Pete'em i Changiem zwiedzali Verdant Valley, objeżdżając konno całą posiadłość. Żaden z trzech chłopców nie miał w ogóle pojęcia, jak niebezpieczne i ekscytujące wydarzenia czekają ich tego dnia. W owej chwili jednak nie planowali niczego bardziej emocjonującego niż obejrzenie jaskiń, których “Trzy V” używała jako piwnic do leżakowania moszczu. Te jaskinie, jak im wyjaśnił Chang, były właściwie starymi kopalniami, w większości już dawno temu wydrążonymi w stromym zboczu górskim na zachód od doliny. Plan chłopców polegał głównie na tym, by większość dnia spędzić poza domem. Nie byli raczej w stanie zbadać sprawy kradzieży Pereł Duchów, gdyż jeśli szeryf Bixby miał rację i padły one łupem jakichś złodziei z miasta, zarówno sprawcy przestępstwa, jak i perły znajdowały się teraz w San Francisco. Lecz w wielkim domu roiło się od reporterów, zwabionych tutaj wieścią o pojawieniu się ducha i o kradzieży pereł. Dlatego panna Lydia Green, z którą widzieli się tylko przez chwilę, gdyż wyglądała na straszliwie zmęczoną i zabieganą, poprosiła ich, by w żaden sposób nie dawali reporterom okazji do wykrycia, iż to właśnie Pete i Bob pierwsi ujrzeli ducha w pustym domu w Rocky Beach. Obawiała się, że mogłoby to sprawić, iż dziennikarze napisaliby teraz jeszcze dłuższe i znacznie bardziej sensacyjne opowieści, roztrząsając prócz tematu ducha również i kwestię celu przybycia tutaj chłopców, jak powiedziała, ich artykuły i bez tego wyrządzą już dosyć szkody. Toteż Bob, Pete i Chang zjedli śniadanie w kuchni i cichcem wymknęli się do stajen, gdzie osiodłali trzy konie. Większość pracy wykonał Chang, gdyż Bob i Pete mieli raczej niewielkie doświadczenie, gdy szło o obchodzenie się z końmi, odwiedzając co najwyżej niekiedy dostępne dla turystów rancha. I oto teraz, przypiąwszy do pasków spodni latarki, zabrane z myślą o późniejszym zejściu do piwnic - czy raczej dawnych wyrobisk kopalnianych - jechali stępa przez uprawne pola, pomiędzy krzewami, na których w promieniach słońca dojrzewały fioletowe grona. Chang był najwyraźniej ponury. - Teraz powinno być na tych polach co najmniej stu zbieraczy - powiedział. - Powinno tu się również uwijać kilka ciężarówek, które zwoziłyby zebrane przez nich grona do tłoczni. Ale sami popatrzcie. Widać tu zaledwie z tuzin pracujących ludzi. I tylko jedną ciężarówkę. Reszta odeszła ze strachu przed duchem. Jeśli to potrwa dłużej, ciotka Lydia i jej winnica będą zrujnowane. Ciotka nigdy już nie będzie w stanie spłacić weksli, a przecież pora ich płatności zbliża się z dnia na dzień. Bob i Pete nie wiedzieli, w jaki sposób go rozweselić, niemniej Pete nie dawał za wygraną: - Nasz wspólnik, Jupiter Jones, rozpracowuje teraz w Rocky Beach tajemnicę ducha. - powiedział. - Jupe to wyjątkowy mózgowiec. Jeżeli uda mu się rozwiązać tę zagadkę i jakoś uspokoić ducha, to może zbieracze wrócą. - Musiałoby to nastąpić bardzo szybko - pokręcił głową Chang. - W przeciwnym razie ludzie pójdą sobie gdzie indziej. Dziś rano stara Li powiedziała, że to ja sprowadziłem nieszczęście na Verdant Valley. Twierdziła, że kiedy przyjechałem półtora roku temu z Hongkongu, przywiozłem ze sobą pecha i że powinienem tam wrócić. - Co za bzdura! - stwierdził pospiesznie Bob. - Jakim to niby cudem mogłeś przywieźć pecha? Chang potrząsnął głową. - Sam nie wiem. Ale to prawda, że odkąd tu jestem, wydarzyło się wiele nieszczęść. Pewne partie wina uległy skwaśnieniu, beczki poprzeciekały, coraz to psuły się urządzenia. Nic nie szło jak należy. - Nie rozumiem, jak ktoś mógłby ciebie za to winić! - zdziwił się Pete. - Może to jednak prawda - zastanawiał się Chang. - Może gdybym wrócił do Hongkongu, duch wyniósłby się stąd i szczęście znów by się uśmiechnęło do Verdant Valley? Gdybym był pewny, że tak się właśnie stanie, wyjechałbym choćby jutro