Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Trudno się zresztą temu dziwić. Jeden z nich już nie żył, zakłuty w wyjątkowo wstrętny sposób, a przed chwilą strzelałem do drugiego. Nie mogło to napawać ich zbytnim optymizmem, gdyż wykazałem zdecydowanie mordercze skłonności, a poza tym nie wiedzieli, z kim mają do czynienia. Mogłem przecież stać w każdym miejscu i czyhać na któregoś z nich. Nic więc dziwnego, że trzymali się razem i wołali do siebie. W grupie czuli się bezpieczniej. Zrezygnowali o zmierzchu i wycofali się tam, skąd przyszli. Pozostałem w tym samym miejscu, zastanawiając się intensywnie nad swoją sytuacją, o której nie myślałem w chaosie mijającego dnia. Wpadłem dotychczas na dwie grupy i, jak mogłem przypuszczać, chicleros poruszali się grupkami po trzech lub czterech. Ale z drugiej strony ten, którego zabiłem, był sam. Natomiast ta ostatnia grupa ani nie obserwowała Uaxuanoc, ani nie pilnowała obozu Gatta. Jak sądziłem, jej jedynym zadaniem było polowanie na mnie. W przeciwnym wypadku, dlaczego przebywaliby na szlaku? Sądzę, że Gatt zidentyfikował ciało Harry'ego Ridera i domyślił się, kim był jego towarzysz. Tak czy inaczej, za każdym razem, gdy usiłowałem przedostać się do Uaxuanoc, spotykałem kogoś, kto chciał mnie zatrzymać. Poza tym nie miałem żadnych złudzeń, co by się ze mną stało, gdybym wpadł w ich ręce. Człowiek, którego zabiłem, mógł mieć przyjaciół i na nic zdałoby się tłumaczenie, że nie miałem zamiaru go zabijać, a chciałem jedynie powstrzymać od rozbicia czaszki Harry'ego. Zabiłem go i tego nie dało się już cofnąć. Na wspomnienie tego człowieka z maczetą, ohydnie wystającą z ciała, zrobiło mi się niedobrze. Zabiłem człowieka, o którym nie wiedziałem nawet, jak się nazywał ani co myślał. Przekonanie, że to on sam zaczął, strzelając do nas, i dostał tylko to, na co zasłużył, jakoś nie przyniosło mi ulgi. Ten prymitywny świat, kierujący się zasadą zabij albo sam będziesz zabity, był bardzo odległy od Cannon Street i chłopców w melonikach. Co tu, do diabła, robił taki szary człowiek jak ja? Nie był to jednak najlepszy moment na oddawanie się filozoficznym medytacjom, ponownie więc skupiłem uwagę na sprawach przyziemnych. Jak miałem wrócić do Uaxuanoc? Wpadłem na pomysł, żeby iść ścieżką po ciemku, co już wypróbowałem wcześniej. Ale może chicleros będą czuwali w nocy? No cóż, można się było przekonać tylko w jeden sposób - pójść i sprawdzić to na własnej skórze. Nie było jeszcze zbyt ciemno i miałem akurat tyle czasu, aby dotrzeć z powrotem do szlaku, zanim zapadnie zmrok. Poruszanie się nocą po lesie było niemożliwe, a wędrowanie ścieżką niewiele łatwiejsze, mimo to szedłem wytrwale, starając się robić to jak najciszej. Widok ogniska bardzo mnie przygnębił. Chicleros wycięli małą polankę, a ognisko rozpalili pośrodku ścieżki. Obsiedli je wokół i mimo prowadzonej rozmowy najwyraźniej mieli się na baczności. Okrążenie ich w nocy było niewykonalne, wycofałem się więc z żalem. Gdy tylko uznałem, że mnie nie usłyszą, zboczyłem do lasu, znajdując sobie wygodne drzewo. Następnego dnia o świcie jeszcze głębiej zaszyłem się w lesie, wyszukując sobie następne drzewo. Wybrałem je bardzo starannie i usadowiłem się na swego rodzaju platformie, dwanaście metrów nad ziemią, mając pod sobą tak zwartą osłonę z liści, że nie widziałem ziemi. Jedna rzecz była pewna, ci chłopcy nie byli przecież w stanie wdrapać się na wszystkie drzewa w lesie, by sprawdzić, na którym z nich się ukryłem. Czułem się więc w miarę bezpieczny. Byłem zmęczony, śmiertelnie zmęczony uciekaniem i walką z tym przeklętym lasem, zmęczony brakiem snu i zbyt wielką ilością adrenaliny wpompowanej do mojego organizmu, ale przede wszystkim zmęczony strachem, który nieodłącznie mi towarzyszył. Być może ten mały szary człowieczek, który we mnie siedział, chciał jak najszybciej uciec. Wytłumaczyłem mu jednak, że muszę mieć chwilę wytchnienia. Stawiałem wszystko na jedną kartę. Pozostała mi kwarta wody i trochę żywności - racja wystarczająca na jeden dzień, jeśli nie musiałbym zbyt wiele biegać. Zamierzałem pozostać na tym drzewie przez dwadzieścia cztery godziny, by wreszcie odpocząć, wyspać się i złapać oddech