Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Byliśmy zmęcze- ni i głodni, George, Harris i ja, więc kiedy dopłynęliśmy do Datchet, wyjęliśmy kosz, obie torby, koce, płaszcze i temu podobne rzeczy, i ruszyliśmy szukać nocle- gu. Ujrzeliśmy śliczny hotelik, z gankiem oplecionym powojem i bluszczem, ale nie było wiciokrzewu, a ja z jakiegoś powodu miałem obsesję na punkcie wicio- krzewu. — Nie, tu nie wchodźmy! — powiedziałem. — Chodźmy jeszcze kawałek, może znajdzie się coś z wiciokrzewem. Poszliśmy więc dalej, aż znaleźliśmy następny hotel. Również był bardzo sympatyczny, a z boku piął się wiciokrzew. Harrisowi nie spodobał się jednak człowiek, który stał oparty o framugę drzwi frontowych. Harris powiedział, że fa- cetowi źle z oczu patrzy i ma nieładne buty. Poszliśmy więc dalej. Uszliśmy spory kawał drogi, nie natrafiwszy na żaden hotel, więc spytaliśmy przechodnia o jakiś nocleg. — Idziecie w złą stronę. Musicie zawrócić, tam będzie hotel „Jelonek". — Już tam byliśmy i nie podobało się nam; nie ma wiciokrzewu. 87 — No to jest jeszcze „Dwór", zaraz naprzeciw. Próbowaliście tam? Harris odparł, że nie chcemy tam nocować, bo jednemu z gości źle z oczu patrzy, a na dodatek Harrisowi nie podoba się kolor jego włosów, no i buty. — To ja już nie wiem, panowie — powiedział nasz informator — bo u nas są tylko dwa hotele. — Tylko dwa! — zawołał Harris. — Tylko dwa — potwierdził przechodzień. — Co my, na miłość boską, zrobimy? — lamentował Harris. Wtedy odezwał się George. Powiedział, że ja i Harris możemy kazać sobie zbudować specjalny hotel i wyhodować ludzi, którzy będą tam nocowali. Jeśli chodzi o niego, to wraca do hotelu „Jelonek". Nawet najgenialniejsze umysły napotykają czasem opór, który uniemożliwia realizację ich ideałów. Harris i ja westchnęliśmy nad próżnością wszystkich ziem- skich pragnień i poszliśmy w ślady George'a. Zataszczyliśmy rzeczy do „Jelonka" i złożyliśmy w holu. Przyszedł właściciel i powiedział: — Dobry wieczór, panowie. — A, dobry wieczór — odparł George. — Poprosimy trzy łóżka. — Bardzo mi przykro, panowie, ale nie da rady. — Nic nie szkodzi — powiedział George — wystarczą dwa. Dwóch z nas może chyba spać w jednym łóżku, prawda? — spytał, zwracając się do nas. — Tak, tak — Harris był zdania, że George i ja bez problemu możemy spać w jednym łóżku. — Bardzo mi przykro, panowie — powtórzył właściciel — ale nie mamy ani jednego wolnego łóżka. Już i tak musieliśmy kłaść po dwóch, a nawet trzech pa- nów do jednego łóżka. Zbiło nas to trochę z tropu, lecz Harris, który z niejednego pieca chleb jadał, stanął na wysokości zadania i powiedział z beztroskim śmiechem: — Trudno, na wojnie jak na wojnie. Da nam pan jakiś kąt w sali bilardowej. — Bardzo mi przykro, panowie. Trzech panów już śpi na stole bilardowym, a dwóch w kawiarni. Nie ma możliwości, żebym was dziś przenocował. Zabraliśmy swoje rzeczy i poszliśmy do „Dworu". Śliczny hotelik. Powiedzia- łem, że bardziej mi się podoba niż poprzedni. Harris odparł, że rzeczywiście nie jest taki zły, a na rudowłosego nie musimy przecież patrzeć. Poza tym to nie jego wina, że jest rudy. Kiedy potrzeba, Harris potrafi się zdobyć na rozsądek i wyrozumiałość. We „Dworze" nawet nie czekano, aż się odezwiemy. Właścicielka przywita- ła nas od progu słowami, że jesteśmy czternastą grupą, którą musi odprawić od drzwi w ciągu ostatniej godziny. Nasze potulne napomknienia o stajni, sali bi- lardowej i piwniczkach na węgiel zbyła pogardliwymi prychnięciami. Wszystkie kąty zostały już dawno rozdrapane. 88 Czy w miasteczku jest jakieś miejsce, gdzie możemy znaleźć na noc schronie- nie? No... jeśli nie jesteśmy zbyt wymagający... nic nie gwarantuje, ale... pół mili drogą na Eton jest taka mała piwiarnia... Nie czekaliśmy jej dalszych słów. Złapaliśmy za kosz i torby, płaszcze, koce i paczki, i pognaliśmy drogą na Eton. Odległość wyniosła chyba więcej niż pół mili, ale w końcu dotarliśmy na miejsce i wpadliśmy, zdyszani, do baru. Właściciele piwiarni okazali się zwykłymi grubianami. Wyśmiali nas. W ca- łym domu były tylko trzy łóżka, a spały w nich już dwie pary małżeńskie i siedmiu kawalerów. Na nasze szczęście w barze siedział pewien życzliwy flisak, który po- radził nam, żebyśmy spróbowali w spożywczym koło „Jelonka", więc wróciliśmy do miasteczka. W spożywczym był komplet. Staruszka, którą tam spotkaliśmy, łaskawie się zgodziła zaprowadzić nas do znajomej, która mieszkała ćwierć mili dalej i czasem wynajmowała pokoje kulturalnym przyjezdnym. Staruszka szła bardzo powoli, toteż droga do znajomej zajęła nam dwadzieścia minut. Nudę monotonnego spaceru urozmaicały nam jej opowieści o rozmaitych łupaniach, rwaniach i strzykaniach w krzyżu. Pokoje znajomej były wynajęte, ale polecono nam numer 27. Pod numerem 27 był komplet, więc wysłano nas pod numer 32. Tam też był komplet. Wróciliśmy na główną ulicę, po czym Harris usiadł na koszu i powiedział, że dalej nie idzie. Powiedział, że jest to wymarzone miejsce, by umrzeć w spo- koju. Poprosił, byśmy ucałowali odeń jego matkę i przekazali całej rodzinie, że wszystko im przebaczył i umarł szczęśliwy. W tym momencie przybył do nas anioł pod postacią małego chłopca (nie wy- obrażam sobie skuteczniejszego przebrania dla anioła)