Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Gdzieś w oddali trzaskały gałązki, kiedy tajemnicze czworonożne istoty poruszały się w ciemności. Tancred usiłował stąpać bezszelestnie, ale na grubym dywanie zeszłorocznych liści było to niemożliwe. Jakże jestem głupi, myślał. Jak mogę przypuszczać, że odnajdę Molly? Albo Jessikę? Kim jest ta tajemnicza dziewczyna i dlaczego ucieka tak często? A buntowniczka Molly? I ci groźni "oni"? Na pewno chodziło o jej krewniaków. Być może czyhają na dziedzictwo Jessicy? Nie, nie może tak fantazjować. Przystanął i rozejrzał się dokoła. W lesie panowała zupełna cisza. Przeklinał swoją bezmyślność; nie zwrócił uwagi, w którym miejscu na niebie znajdował się księżyc w stosunku do dworu ciotki. Wydawało mu się, że stał bardzo wysoko, ale, z której strony? Teraz nie wiedział już, gdzie jest. Las ze wszystkich stron wydawał się jednakowy. Mistyczny, czarodziejski, niezgłębiony... Dzik? W lasach Danii żyły dziki, rozdrażnione mogły być niebezpieczne. A on nie miał przy sobie broni. Nie, nie wolno tak przesadzać! Wędrował na oślep. Nie miał pojęcia, jak głęboki może okazać się las, ale gdzieś przecież musi być jego kraniec. Jeśli tylko nie będzie chodził w koło, kiedyś się z niego wydostanie. Nie mógł tak po prostu odwrócić się na pięcie i pomaszerować do domu, już dawno stracił orientację. Poirytowany zmarszczył brwi. To do niego niepodobne postąpić tak lekkomyślnie. A może jednak? Musiał przyznać, że nie zawsze kierował się rozsądkiem. Prawdą było, że nigdy dotąd żadna dziewczyna nie zawróciła mu w głowie. Ta rozpaliła jego ciekawość, była łagodna, śliczna i bezradna. W Tancredzie obudził się instynkt rycerza. W rodzie Paladinów wiele było szlachetnych uczuć. Stąpał wśród szeleszczących liści, coraz bardziej zagubiony. To było jak nie kończące się przejście przez "Inferno" Dantego, kara za wszystkie jego grzechy popełnione w przeszłości. Wreszcie dotarł do przedziwnej części lasu. Drzewa były tu prastare, z gałęzi zwisały długie wstęgi porostów. Pnie, białe, umarłe, niektóre okryte pnączami dzikiego wina, przypominały niesamowite, zielone domki dla elfów i trolli. Księżyc srebrzył wyschłą trawę, pajęczyny i grząskie podłoże, a warstwa opadłych liści była tu jeszcze bardziej zgniła. Umarły świat, pomyślał Tancred. Nagle przystanął. Wśród gęsto stojących drzew błysnął prześwit. Szarosrebrna ścieżka, pierwsza, jaką napotkał w tym lesie. Cienie pod drzewami były czarne niby węgiel. Tancred jak zaczarowany szedł oświetloną przez księżyc ścieżynką. Wydawało się, że w ciągu ostatnich kilku lat nikt po niej nie stąpał, było tak cicho, jakby zabrakło nawet najsłabszego śladu życia. Trzymał się jednak tego jedynego tropu, musiał, bowiem dokądś prowadzić. Szedł, jak mu się wydawało, nieskończenie długo. Niemal zapomniał, że szuka Molly, tak bardzo fascynowała go ścieżka. Drzewa stawały się coraz większe i coraz starsze. Z głębi lasu co jakiś czas dochodziły dźwięki, mówiące o tym, że kolejna gałąź nie wytrzymała naporu lat. Z niepokojem spoglądał na konary zwisające nad jego głową. Nie od razu, więc zauważył, że ścieżka skręca. Kiedy jednak spojrzał przed siebie, zamarł. Na tle nocnego nieba wznosił się zamek. Prastary, stargany wichrami, burzami, skwarem, skąpany teraz w blasku księżyca. Otaczał go na wpół zarośnięty mur. W jednym z pokratkowanych okien na piętrze błyskało żółte światło... Przecież tu nie mogą mieszkać ludzie, pomyślał zaskoczony. Przez chwilę stał nieruchomo, ukryty w cieniu lasu, i przyglądał się niezwykłej, przerażającej budowli. Ten widok sprawił, że poczuł się nagle maleńki i przestraszony jak dziecko. Otrząsnął się i zaczął myśleć trzeźwo. Zobaczył, że ścieżka wiedzie wzdłuż fosy na drugą stronę zamczyska. On najwidoczniej dotarł tu od tyłu. Ale to światło... Z wahaniem podszedł bliżej. Przekradł się do fosy, nad którą unosił się odór zgnilizny, i ruszył jej brzegiem. Od frontu rozciągał się inny widok. Było tam maleńkie jeziorko, a za nim las, niemal wyłącznie dębowy, w który zagłębiała się droga. Dalej już jego wzrok nie mógł się przebić. Leśne zamczysko... Jakby żywcem wyjęte z baśni. Nastrój także był baśniowy, wszystko takie nierzeczywiste, niewiarygodne, jakby stworzone przez światło księżyca: ruiny zamku w umarłym lesie. Ale zwodzony most nad fosą z załamującymi się deskami był prawdziwy. Tancred, młody i odważny, z niesmakiem spojrzał w zieloną, pełną szlamu wodę. Ostrożnie przeprawił się na drugą stronę. Może Jessica i Molly ukryły się właśnie tutaj? To bardzo możliwe. Oświetlone okno wychodziło na las. Nikt chyba się nie spodziewał, że ktokolwiek może nadejść z tej strony, a jednak Tancred dostrzegł tajemnicze światełko... Kiedy znalazł się po drugiej stronie fosy, ujrzał wrota