Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Kiedy opanował już początkowy szok - Rivera przyłapał cię na spotkaniu - począł ponownie rozpatrywać możliwości. Manny mógł go przyłapać na spotkaniu - zakładał, że chodziło o Marły i Carithę - tylko w jeden sposób: musiał mieć hakera, kimkolwiek był, który włamał się do jego systemu, co, według wewnętrznych przepisów Diversifications, stanowiło nielegalną inwigilację. Oznaczało to, że Manny tak naprawdę nie mógł do niczego wykorzystać tych informacji. Gdyby złożył na niego raport do Zespołu z Góry, musiałby najpierw wspomnieć o tym, jak je zdobył. Gabe pewnie straciłby pracę, ale Manny niemal na pewno również by wyleciał. Poza tym, nawet jeżeli Manny zrobił to w aurze błogosławieństwa Zespołu z Góry, wystarczyłoby, żeby Gabe złożył skargę do Rady Związkowej - wyższy szczebel zarządzania rzuciłby po cichu Man-ny'ego wilkom na pożarcie, żeby uniknąć skandalu. Impas, przynajmniej na tak długo, póki Manny nie wpadnie, jak z niego wybrnąć. Działając szybciej niż kiedykolwiek wcześniej w swoim życiu, Gabe zgrał wszystko, co dotyczyło Marły i Carithy, po czym zapchał system reklamami. Jeżeli Manny włamał się do niego po to, żeby zrobić rozpoznanie przed osobistym audytem, proszę bardzo, niech przyślą mu audyt. Nie znajdą nic, prócz scenariuszy, szkiców, gotowych spotów i archiwum. Nawet jeśli okażą się podejrzliwi, Manny wyjdzie na idiotę. Najbardziej zaskakującą częścią jego planu, pomyślał Gabe, wpatrując się niewidzącym wzrokiem w krany infostrady, było to, że sobie z tym poradził. Umieścił w systemie nowe reklamy, wszelkiego rodzaju spoty: półpancerze, farmaceutyki, ubrania - jednym słowem wszystko to, co czekało na jego liście zadań. Było tak, jakby stał się jakąś maszyną produkującą je, nawet nie zastanawiając się nad tym, czy uda mu się coś wymyślić. Po prostu to robił. Robił to, co musiał zrobić. Najwidoczniej nie był aż tak wypalony, jak przypuszczał. Zatem albo to, albo widmo niebezpieczeństwa było tym, czego potrzebował ten stary generator kreatywności, żeby ponownie odpalić. Robił więc reklamy, a po nich kolejne, czekając, aż coś się wydarzy, czekając, by w jego biurowej skrzynce pocztowej pojawiła się notatka od Manny'ego, w której zaprosi go on uprzejmie do stawienia się w jego biurze. Ale nic takiego nie nastąpiło. Nawet nigdzie w budynku na niego się nie natknął. Może tak naprawdę Manny o niczym nie wie. Może ten haker sam jakimś cudem wszystko zatuszował. Brał również pod uwagę, że ostrzeżenie od hakera dotarło na tyle wcześnie, żeby dać mu szansę na wyczyszczenie systemu ze wszystkiego, co mogłoby go obciążyć. Jeśli tak, oznaczało to, że w końcu będzie mógł ponownie załadować Marły i Carithę. Ale tym razem będzie trochę bardziej ostrożny - o ile mu się uda, będzie bardziej dbał o równowagę między czasem a produktywnością. Ponieważ nie może sobie pozwolić na to, żeby stracić wszystko naraz. Nie powinien pozwolić sobie na to, żeby zostać z niczym. Zrządzeniem losu było również to, pomyślał, że nie widział się z Catherine od kilku dni, odkąd zapowiedziała mu, że od niego odchodzi. Jedno spojrzenie wystarczyłoby jej, aby zrozumieć, że gryzie się czymś innym niż koniec ich małżeństwa. Ale też wszystko wróciło do pozorów normalności w ich mieszkaniu. Ona zamykała się na cztery spusty w swoim biurze, a on wchodził i wychodził z gościnnej sypialni, skradając się na palcach - wszystko po staremu. Najwyraźniej jej dom nie został jeszcze wystawiony na sprzedaż. Przypuszczał, że nie omieszka go poinformować, kiedy powinien się wyprowadzić i być może już należałoby się zacząć rozglądać za nowym lokum, ale skoro nie dał się wpędzić w popłoch Manny'emu, Catherine też się to nie uda. Za plecami usłyszał szept rozsuwających się drzwi. - Tu jesteś! Podskoczył na dźwięk głosu LeBlanc, wylewając sobie na spodnie zimną już kawę. - Przepraszam - powiedziała LeBlanc ze śmiechem zakłopotania. - Nie wiedziałam, że jesteś pogrążony w transie. Co ty tu robisz zupełnie sam, kiedy wszyscy są na tarasie Mirischa i oglądają przedstawienie. Zamrugał oczyma, wycierając spodnie serwetką. - Na tarasie Mirischa? - Na tym durnym pomostowym tarasie na dwudziestym piętrze. - Podała mu następną serwetkę z pojemnika na stoliku. - Dają tam jakieś przedstawienie? - Coś w tym rodzaju. Jest tam ta kobieta i ma zamiar skoczyć. Gabe potrząsnął głową. - Jaka kobieta? - Ta, która cię uderzyła. Siedzi na balustradzie i mówi, że ma zamiar skoczyć. Pomyślałam, że chciałbyś to zobaczyć. - Zamierza popełnić samobójstwo! - Taa, nie znosi tego miejsca. Skąd. Nie. Ma na sobie uprząż z tymi długimi elastycznymi linami, to jakiś numer kaskaderski... - LeBlanc wyciągnęła go z krzesła. - Rusz się, trzeba to zobaczyć, żeby uwierzyć. Naprawdę wszyscy się schodzą, żeby to zobaczyć, pomyślała Giną, spoglądając na zebrany na tarasie tłum. Dwóch ochroniarzy usiłowało utrzymać go z dala od niej, a jakiś palant nazwiskiem Clo-oney biegał w tę i z powrotem, próbując wszystkim kierować. Ochroniarze spierali się o to, czy powinni wezwać posiłki, czy też udowodnić, że sami sobie z tym poradzą. Chryste, wybaw nas wszystkich od ochroniarzy, którzy mają coś do udowodnienia, pomyślała. Nieopodal niej Valjean przechylał się przez balustradę, stukając niecierpliwie nogą, podczas gdy jego peleryna poddała się szaleństwu deformowania płytek