Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Tylko kury tu zgodnie kwokały i gwizdały na piaszczyste wody terytorialne. Najpierw ciotka miała jedną kurę, to tamta kupiła dwie, to ciotka dokupiła trzecią, to tamta jeszcze jedną i tak doszły do szesnastu czy siedemnastu na głowę. Nie było tego drobiu czym wykarmić ani gdzie trzy- mać, więc musiały zgodnie uciąć kurom łby i sprzedać ciała na targu. Od trzech lat stan ku- rzego meczu był 2:2, przy czym ciotki kury były podobno bardziej tłuste i miały w jajkach „żółtsze żółtka”. Ciotka groziła czasem Ludce wieczorem: – Jak będziesz, moje dziecko, przyzwoitą panienką, to ci te pół domu zapiszę w testamencie. Chciałam zapisać Stefankowi, bo tu się urodził, ale Stefankowi to już niepo- trzebne. Ludka myślała wtedy, jak to czasem ryzykownie być przyzwoitą panienką. W odległości pół kilometra od tego głośnego bądź milczącego frontu, niedbale i nonszalancko – wiła się? płynęła? ciągnęła? – leżała rzeka Liwiec. Tak, rzeka Liwiec leżała, bo ani nie płynęła, ani się nie wiła. Wić to się może i wiła w znaczeniu rysunku, ale na pewno nie w znaczeniu ruchu. Stała sobie w słońcu i wygrzewała stare kości. Jeśli Ludka rzuciła w jej rozszalały nurt patyk, po piętnastu minutach patyk gnany spienionymi wodami Liwca przesuwał się o jakieś piętnaście centymetrów. Ludka nazywała więc rzekę Leniwcem. Głę- bokość Leniwca równała się długości ołówka. Ludka w towarzystwie słoika spędzała nad Leniwcem długie godziny. Brodziła w rzece, płukała stopy (bo pływać tam mogła tylko płot- ka w średnim wieku, karp by już nie zdzierżył) i od czasu do czasu polewała się wodą. Coraz trudniej było nad Leniwcem znaleźć spokojne miejsce, takie, co to można wycią- gnąć się, zamknąć oczy i założyć ręce pod głowę, bo starsi wszystkie wady Leniwca uznali za zalety i upstrzyli obydwa jego wiklinowe brzegi koloniami dla maluchów. Faktycznie, poto- pić się szczeniaki nie miały gdzie, choćby nie wiem jaką przejawiały gorliwość. Co najwyżej wody mogły się z Leniwca ożłopać, która mogła im się mylić z nie dostudzonym kompotem z suszonych śliwek. Maluchy odwalały swoje dzieciństwo z takim piskiem i wrzaskiem, że Ludka brała kocyk i torbę i szła sobie rzeką powoli, pod prąd, w tak zwaną górę, co wymaga- ło fizycznego wysiłku równego możliwościom motyla. Żeby sobie spokojnie pomyśleć. A myśleć sobie było o czym, oj, było. I to było takie myślenie, że lepiej, żeby ludzie człowie- ka przy tym nie oglądali. Możliwe, że mijał kolejny rok, podczas którego Ludka nie widziała wschodu słońca, ale wtedy, o pół do szóstej, zobaczyła coś bardziej dla niej przejmującego. Wschód słońca w ogóle w życiu widziała, był piękny i kolorowy, kiedy trwał, ale we wspomnieniu, w myśleniu o nim, już tak nie wzruszał, nie ściskało się serce i do oczu nie napływały łzy. A kiedy myślała o tym, co zobaczyła... Wstała wtedy pół do piątej, chciała zaimponować Stefanowi. Cicho, żeby nie budzić ro- dziców, poszła do łazienki, ubrała się, a potem zrobiła sobie śniadanie. Kiedy Stefan, punktu- alny jak strażak z wieży Mariackiej w Krakowie, wszedł w drzwi, Ludka siedziała na walizce z możliwie najbardziej obojętnym i wyniosłym wyrazem twarzy, na jaki mogła się wysilić. Położyła na stole swoją kartkę do rodziców. No to jadę. Odwiedźcie mnie w niedzielę. Placek dla cioci wzięłam i będę pilnować, żeby się nie pokruszył. Całuję Was Ludka Zatrzasnęli drzwi i zeszli szybko po schodach, bo Stefan naprawdę się spieszył. Wsiedli do samochodu, Stefan nacisnął sprzęgło i przekręcił kluczyk w stacyjce. – Poczekaj chwilę! Zgaś silnik! – krzyknęła Ludka. – Co się stało? – Nic. Możesz już jechać. – Kuku? – i ruszył. Ludka nie odpowiedziała. Bo w czasie tego krótkiego dialogu zobaczyła na własne oczy, co jest takiego niezwykłego w Marku Korcikowskim. Zza zakrętu bocznej uliczki, prostopadłej do ulicy Ludki, wyjechał wózek z mlekiem nie- dbale popychany przez Marka Korcikowskiego. Pchał go lekko, powoli, ostrożnie, jakby mu się tego robić nie chciało albo jakby starał się nie narobić hałasu. Przed wejściem do jednej z klatek schodowych zatrzymał wózek, zdjął z niego metalową skrzynkę z przegródkami na butelki, dźwignął ją do góry, opierając przez sekundę na kolanach i wniósł w drzwi. Był w teksasach i choć poranek był chłodny – w rozchełstanej pod szyją czarnej koszulce polo. Milczała przez całą drogę do ciotki, co Stefan kąśliwie przypisał wczesnemu zerwaniu się z łóżka przez osobę w tak podeszłym wieku. Teraz dopiero nasuwały jej się różne skojarze- nia, łączyła w całość rozmaite wypowiedzi Marka, które zawsze traktowała jako przejaw zgęszczonego kabotyństwa, zgrywy albo pozy. Przypomniała sobie prywatę u bliźniaków – Kurków, kiedy to państwo Kurkowie byli tak szlachetni i uczciwi, że poszli na film dwu- seryjny i pozwolili zwinąć dywany. Było przygotowanych dużo kanapek i dwadzieścia pięć lodów „bambino” w lodówce, napojów gazowanych, ile kto chciał, a na deser litr rozpusz- czalnika benzynowego i pudło pasty „słońce”, bo dziewczynki zobowiązany się, że doprowa- dzą do porządku parkiet po tańcach w pantoflach. Były to piętnaste urodziny bliźniaków i bliźniacy przygotowali piękne dekoracje, wszędzie na nitkach zwieszały się owoce: jabłka i pomarańcze, osadzone na wbitych w nie ostruganych zapałkach. Bardzo ładnie to wyglądało i Ludka zazdrościła im pomysłu, bo ona na swoje imieniny zrobiła tylko sałatkę jarzynową i kotyliony oraz kupiła kilo cukierków. Śmiechu było u bliźniaków dużo, bo niech ktoś spró- buje ugryźć sobie takie dyndające jabłko, nie przytrzymując go rękami. Marek Korcikowski wkroczył elegancki jak prawdziwy Burbonik, w ciemnym garniturze, dżersejowym czarnym krawacie i w białej koszulki, u której rękawy wystające spod marynar- ki były zapięte na spinki