Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
— Groch z kapustą, jakby mnie kto pytał. Agnes sięgnęła po okopconą lampę naftową i podniosła ją z ziemi. Podkręciła knot i uniosła wysoko nad naszymi głowami. — Może i groch z kapustą — zgodziła się. — Ale istnieje oświecenie wyższej wiedzy. Prawdziwa odpowiedź, która nas oświeca, tkwi w nas samych. Oświetla nową drogę tak, że wszystko jest dobrze widoczne. — Zabierz ode mnie tę lampę — warknęła Ruby. — Razi mnie w oczy. — No zgoda, wierzę, że w pewien sposób wymknęłam się spod kontroli czasu — powiedziałam. — Czy myślicie, że taka inteligentna kobieta, jak ja, uwierzy w ten bełkot, jaki mi wciskacie? — wtrąciła się Ruby. — Myślę, że obie wiercicie mi dziurę w brzuchu. Po Lynn mogłabym się tego spodziewać, ale po tobie, Agnes? Mam wrażenie, że chcesz się zabawić kosztem ślepej staruszki i wystrychnąć ją na dudka. — Nie denerwuj się, Ruby—błagałam.—Mówię ci prawdę. Tak właśnie było. — Ludzie, zwariowałam albo zaraz zwariuję! — wrzasnęła Ruby. — Chodziłaś z zamkniętymi oczami, i tyle. — Nie, na pewno nie! — Przyznaj się, zabłądziłaś. Biali ludzie nie mają poczucia kierunku — powiedziała Ruby z typową dla niej arogancją. — My, Indianie, zawsze wspinamy się na górę albo drzewo, na dach albo coś podobnego, i wiemy, gdzie jesteśmy. Wiatr na zewnątrz zawył i naparł zawzięcie na chatę. Nie chciałam się kłócić z Ruby. Wiedziałam, że to się przytrafiło. July przysłuchiwała się rozmowie z szeroko otwartymi oczami i wyrazem osłupienia na twarzy. Natomiast Agnes była wzorem cierpliwości. Odstawiłam krzesło do tyłu i zaczęłam przewracać swe rzeczy w torbie. Znalazłam maskę urodzinową i pokazałam ją Ruby. — Wiesz, że jestem ślepa. Co tam trzymasz? — spytała gniewnie, po czym wyrwała mi maskę i badała palcami. — W dotyku przypomina kawał skały. — Ruby, to jest maska urodzinowa, o której ci opowiadałam. Odwróciła się do mnie i zobaczyłam błysk jej przerażających oczu. — Bzdura! Pokazujesz mi stary kamień i chcesz mnie nabrać. — Poczuła, że odparła atak i oddała mi maskę. — Odczep się ode mnie. Wstała, owinęła się mocniej szalem i zaczęła chodzić po pokoju. Patrzyła na wszystko spode łba. Było tak zimno, że z nosa buchała jej para. Wiatr uderzył w chatę mroźnym podmuchem, aż zaskrzypiały ściany. Uświadomiłam sobie, że jest mi zimno i czuję się zmęczona. Wstałam zrezygnowana i zaczęłam przygotowywać się do spania. — Czyżbyś kładła się spać, Lynn? — gderała pod nosem Ruby. Odwróciłam się do niej, uświadamiając sobie, że z jakiegoś powodu jest wzburzona. — Chodź tutaj! — zawołała. — Chcę ci coś oddać. Zbliżyłam się do niej. Sięgnęła do kieszeni i przez dłuższą chwilę czegoś w niej szukała. W końcu nie była ona tak wielka. Wreszcie wyciągnęła rękę i upuściła mi na dłoń skórzany woreczek. — To dla mnie? — Otwórz go — kazała Ruby. Rozwiązałam rzemień i potrząsnęłam woreczkiem, z którego wypadł kokon motyla. Nie wierzyłam własnym oczom. Rozwinęłam go i oglądałam Itzpopolotl w świetle lampy. Dotknęłam obsydianowych skrzydeł. — Ja... właśnie tego... nie mogę w to uwierzyć, Ruby — wyjąkałam. — Czy nie tego szukałaś? — Puściła do mnie oko i po raz pierwszy w tym dniu się uśmiechnęła. — Idź spać, Lynn. Noc nie dała mi wytchnienia. Było mi zimno i co jakiś czas wstawałam, żeby dołożyć do pieca. Nie mogłam dogrzać chaty. Cały czas myślałam o Ruby i jej prezencie. Nigdy nie wiedziałam, czego się po niej spodziewać. Zastanawiałam się nawet, czy ona nie była Kobietą Jaguar — ten sam wzrost, ta sama dumna postawa, te same ruchy. Byłoby to jednak nieprawdopodobne. O świcie założyłam karpie i ubrałam się możliwie najcieplej. Wszystkie wybrałyśmy się nad niewielkie jezioro odległe o trzy kilometry. Przez kilka godzin robiłyśmy przeręble. Rzuciłyśmy linki z przynętą; ryby brały jak oszalałe. Niebawem miałyśmy tyle ryb, że z trudem mogłyśmy je unieść, kiedy przedzierałyśmy się przez zaśnieżoną tundrę, wracając do chaty. W połowie drogi zrobiłyśmy postój i zjadłyśmy kilka świeżych ryb. Zapracowałyśmy ciężko na ten posiłek, najadłyśmy się do syta. — To dobry dzień — powiedziała Agnes, obrzucając wzrokiem zimowy krajobraz. — Niedługo przyjdzie odwilż. — Skąd wiesz? — spytałam. — Czuję to w kościach. Śnieżyce już się skończyły. Po spędzeniu tu wielu zim takie rzeczy się po prostu wie. Ruby rzuciła nie dojedzoną rybę na kupkę ości. Otarła usta spodem rękawicy. July siedziała z rozłożonymi nogami, zgarniając nożem śnieg do wielkiej blaszanki. Wyjęła butlę z gazem, zapaliła knot i postawiła na niej blaszankę, żeby stopić śnieg na herbatę. Niebawem każdej z nas wręczyła kubek gorącej herbaty z igieł sosny. Popijałam napój, który smakował wyśmienicie. — Lynn, masz na szyi swego Itzpopolotla? — spytała Ruby. — No jasne — odparłam, kładąc rękę na skórzanej kurtce. — Mam nadzieję, że tym razem go nie zgubiłam. July i Ruby uśmiechnęły się do mnie. Wypiłyśmy herbatę i ruszyłyśmy w dalszą drogę. Schodziłyśmy z górki, zostawiając za sobą wielkie ślady. Zerwał się wiatr i poderwał ostre igły zmarzniętego śniegu. Agnes zatrzymała się na dole oblodzonego wzgórza. — Ruby, ty i July idźcie dalej — powiedziała. — Chcę pójść z Lynn. Znajdowałyśmy się niespełna kilometr od domu. Uścisnęłyśmy się, poszturchując dla rozgrzewki, a potem July i Ruby ruszyły w drogę. Patrzyłam, jak się oddalają, ich sylwetki odbijały od połyskującego śniegu. — Chodź — powiedziała Agnes. — Dokąd idziemy? — spytałam. — Do Drzewa — mruknęła. — Do Drzewa Motyli? — Tak, chcę mu okazać szacunek. Szłam obok niej