Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
.. ciach! I nie ma węzła! Mopsus żwawo zeskoczył na podłogę i przyłączył się do sztuki z własnym machaniem i świstaniem. Rupa zrobił przerażoną minę i zakrył uszy rękami. Merianis westchnęła. – Chłopcom się nudzi przez cały dzień w zamknięciu. – Trudno zaprzeczyć – kiwnąłem głową. Pozbawieni zostali nie tylko możliwości wycieczek za mury; zabroniłem im nawet dalszych poszukiwań tajnych przejść na terenie pałacu. – Gdybym tylko mógł ich wysłać z jakimś zadaniem... – Teraz to ja westchnąłem. – Gdzieś na długo... – Może to my dwoje powinniśmy czasem gdzieś wyjść. – Merianis się uśmiechnęła. – Piękne dzięki! Ostatnim razem, gdy mnie zabrałaś na wycieczkę, banda zbirów omal nie rozbiła mi głowy. Oni wciąż tam polują na Rzymian. – Mam inny pomysł. Chodź ze mną, Gordianusie. – Dokąd? – Zaufaj mi i chodź. Popatrzyłem na nią spod oka. – Machnął, ciachnął! – krzyknął Mopsus. – I po węźle! – zawtórował Androkles. Wzdrygnąłem się. – No, dobrze, Merianis. Zabierz mnie stąd, byle szybko. – Dokąd idziemy? – Zobaczysz. Z początku zdawało mi się, że kierujemy się do sektora rzymskiego, ale w pewnym momencie Merianis skręciła w nie znany mi korytarz i znaleźliśmy się w części pałacu, w której dotąd nie byłem. Na nowo zdumiała mnie wielkość i przepych królewskiej siedziby. W końcu wyszliśmy na zalany słońcem i pachnący jaśminem ogród przylegający do portu. Zeszliśmy po paru stopniach ku wodzie. Przed nami widniały rozrzucone po porcie galery Cezara, zwrócone dziobami w stronę wyjścia, przegrodzonego teraz ciężkim łańcuchem. Dalej na błękitnym, bezchmurnym niebie widniała niesamowicie wielka sylweta latarni Faros. Merianis poprowadziła mnie na kamienne molo wybiegające daleko na wodę. Minęliśmy szereg niewielkich budyneczków z barwnymi proporcami na dachach. U stóp wąskich schodów, za przysadzistą statuą Besa, egipskiego boga przyjemności, przycumowana była mała łódź wiosłowa. Drgnąłem, do żywego bowiem przypomniała mi ów królewski barkas, na którym Pompejusz odbył swą ostatnią podróż; miała taki sam dziób wymodelowany na kształt zrywającego się do lotu ibisa, i takie same nadburcia rzeźbione w krokodyle, żurawie i konie rzeczne, pokryte srebrną blachą i z oczami z lapisu i turkusów. W łódce siedział, drzemiąc, tylko jeden mężczyzna w samej przepasce biodrowej, oparty plecami o stewę i z rękami wyciągniętymi za głowę. Kiedy podeszliśmy bliżej, poznałem Apollodorosa, Sycylijczyka, który doręczył Cezarowi dywan z Kleopatrą. Kiedy Merianis zawołała go po imieniu, leniwie otworzył oko. – Drzemka w samym środku dnia? – spytała. – Co by na to powiedziała królowa? Apollodoros się uśmiechnął i położył rozczapierzoną dłoń na krocze. – Może to przez królową jestem taki zmęczony... – Bluźnierca! – zakrzyknęła Merianis, ale figlarnym tonem. Sycylijczyk wstał, przeciągnął się i potrząsnął czarną grzywą. Rzucił Merianis spojrzenie spod ciężkich powiek i wysunął głowę do przodu z wargami złożonymi do pocałunku. Dziewczyna nachyliła się ku niemu, ale w ostatniej chwili cofnęła się i mężczyzna pocałował powietrze, omal nie tracąc przy tym równowagi. Zamachał rozpaczliwie rękami, broniąc się przed upadkiem, co Merianis skwitowała perlistym śmiechem. – Wezwij zaraz wioślarzy, ty wielki gburze! – Wioślarzy? A po co? Myślisz, że sam nie dam rady zawieźć cię, gdzie chcesz? – Jak chcesz. Merianis weszła do łodzi i wyciągnęła do mnie rękę. Po chwili siedziałem przy niej na ławce. – Dokąd mnie zabierasz? – spytałem. – Zobaczysz. Apollodoros zręcznie odbił od mola. Widziany od strony wody zespół pałacowy prezentował się jako ciąg tarasów, balkonów, zacienionych nisz i wiszących ogrodów. Poznałem komnatę, w której jadłem kolację z Cezarem, a obok masyw teatru z widownią zwróconą ku portowi. Najwyższy rząd patrolowali rzymscy żołnierze z włóczniami; przypomniało mi to wywód Cezara o zaletach budowli jako twierdzy na wypadek ataku od lądu. Odkąd w mieście wybuchły zamieszki, legioniści przystąpili do umacniania swojego sektora pałacu, zamykając alejki i budując barykady na otwartych przestrzeniach między budynkami. Z tej perspektywy nad panoramą Aleksandrii dominowały wysokie gmachy na nabrzeżu, połączone ze sobą portykami, miasto leży bowiem na płaskim terenie. Jest tam jednak i parę wzgórz, a na najwyższym z nich stoi wielka świątynia Serapisa, boga podobnego Zeusowi, którego pierwszy z Ptolemeuszów umieścił w egipskim panteonie na pozycji równej samemu Ozyrysowi. Widziałem ją ponad dachami najbliższych domów, majestatyczną budowlę przypominającą ateński Partenon, ale znacznie od niego większą, choć wzgórzu, na którym powstała, daleko do wyniosłości Akropolu. Poczułem, jak coś chwyta mnie za gardło. Taką właśnie Aleksandrię ujrzałbym, gdyby burza nie odepchnęła naszego statku na wschód. Taką ją widziałem po raz ostatni, gdy wraz z Bethesdą odpływaliśmy stąd tyle lat temu. Ten widok chciałem z nią dzielić w tej podróży. – Gordianusie Poszukiwaczu, coś cię zasmuciło? – Dlaczego pytasz, Merianis? – Łza płynie po twoim policzku. – To nic. Pewnie kropla wody z morza – odparłem, ścierając ją dłonią i starając się uspokoić nagle rozkołatane serce