Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Siedział w ładowni, analizował spływające z czujników informacje i dysponując tym co miał, czyli niepełnym oprogramowaniem sterowniczym, uruchamiał silniki batyskafu i stabilizował żyroskopy. – Przestaliśmy koziołkować? – Niezupełnie. – Nie możemy dłużej czekać. Odwrócę tę kupę złomu tyłem naprzód, zanim się upieczemy. – Ta kupa złomu nazywa się „Mroczna Dama” i prawdopodobnie ocali nam życie – zauważył oschle Mahnmut. – Dobrze, dobrze. Powiedz mi, kiedy krzyż z nitek na rufowym monitorze pokryje się z obrzeżem tarczy Marsa nad biegunem. Wtedy zacznę stabilizować lot. Boże, co ja bym dał, żeby mieć chociaż jedno oko... Przepraszam, więcej tego nie powtórzę. Mahnmut wpatrywał się w ekran. Ze względu na rozszerzanie się otaczającej ich chmury rupieci mógł namierzać się wyłącznie na powierzchnię planety – nie widział nie tylko gwiazd, ale nawet dwóch malutkich księżyców Marsa. Silniki zagrzmiały głucho i zdezelowany batyskaf powoli się obrócił. Obraz planety zniknął z dziobowego monitora, a jego miejsce zajął obłok rozżarzonej plazmy, stopionego metalu i miliony rozpalonych do białości odłamków, które niedawno były ich statkiem i dwójką współpasażerów. Czerwono–pomarańczowo–brązowo–zielona tarcza Marsa znalazła się w obiektywie kamery rufowej. Krzyżyk, który Orphu kazał obserwować, sunął w górę ekranu, pomalutku minął spowity w chmury skraj lądu, prześliznął się po niebieskim morzu, wszedł na białe tło podbiegunowego lodu... – Czapa lodowa – zameldował Mahnmut. – Górna krawędź tarczy. – W porządku – odparł Orphu. Zagrały wszystkie silniki. – A teraz? Widzisz na rufie biegun? – Nie. – A jakieś znajome gwiazdy? – Nie. Tylko poświatę zjonizowanego kadłuba. – Wystarczy, to nie apteka. Użyję silników rufowych jako rakiet hamujących. – Koros III zamierzał użyć zespołu silników na dziobie, żeby wyhamować, a potem, przed wejściem w atmosferę, chciał je odrzucić – stwierdził Mahnmut. Rufa batyskafu świeciła coraz mocniej. – Ja ich nie odrzucę. – Dlaczego? – Zobaczysz. – Nie wydaje ci się prawdopodobne, że w podwyższonej temperaturze eksplodują? – To możliwe. – Poza tym jesteśmy trochę poobijani. Czy batyskaf może się rozlecieć? – To też jest możliwe – przyznał Orphu i włączył napęd jonowy. Przyspieszenie wgniotło Mahnmuta w fotel, ale po trzydziestu sekundach ustąpiło. Hałas ucichł, wibracje się zmniejszyły. Głuchy stukot oznajmił odrzucenie pierwszego pierścienia silników, który niczym ognista kula śmignął przez pole widzenia dziobowej kamery, pokazującej teraz obraz przestrzeni za batyskafem. – Nie da się ukryć, że wchodzimy w atmosferę – stwierdził Mahnmut. Tym razem głos jednak mu zadrżał. Nigdy przedtem nie nurkował w prawdziwej planetarnej atmosferze i świadomość, że otaczają go miliardy ciasno upakowanych cząsteczek, była nad wyraz niepokojąca. – Odrzucone silniki rozgrzały się do białości i buchnęły płomieniem. Widzę, jak nam się rufa nagrzewa. Główny zespół napędowy na dziobie też się żarzy, ale słabiej. Odłamki, które spadają przed nami, palą się na całego. Lecimy w deszczu meteorytów. – Doskonale – stwierdził Orphu. – Trzymaj się mocno. Opis Mahnmuta był całkiem trafny: resztki statku kosmicznego wyglądały w marsjańskiej atmosferze jak deszcz meteorytów, rozciągnięty na dystansie kilkuset metrów. Największe szczątki musiały ważyć po kilka ton. Setka ognistych kul przecięła bladobłękitne niebo nad Marsem. Zwielokrotniony grzmot zadudnił nad północną półkulą planety. Płonące kule przeleciały nad czapą lodową na biegunie północnym jak stado ognistych ptaków i pomknęły na południe ponad Morzem Tetydy, ciągnąc za sobą długie ogony oparów plazmowych. Sprawiały wrażenie, jakby szybowały swobodnie, zamiast spadać. Przez setki milionów lat Mars mógł się poszczycić jedynie śladową atmosferą, o mizernym ciśnieniu ośmiu milibarów, złożoną głównie z dwutlenku węgla, i daleko mu było na przykład do Ziemi, gdzie średnie ciśnienie na poziomie morza osiąga tysiąc czternaście milibarów. A potem nagle, na przestrzeni niespełna stu lat, Mars został terraformowany i ciśnienie na jego powierzchni podniosło się do całkiem znośnych ośmiuset czterdziestu milibarów. Morawce nie miały pojęcia, jak do tego doszło. Ogniste pociski w luźnym szyku cięły północne niebo. Pierwsze małe odłamki – wystarczająco duże, by nie spłonąć całkowicie, ale zarazem dostatecznie małe, by wyraźnie zwolnić w gęstym powietrzu – zaczęły spadać do wody osiemset kilometrów na południe od bieguna. Widziane z orbity, przypominały ogromne pociski smugowe, którymi jakieś bóstwo ostrzeliwuje północne marsjańskie morza. „Mroczna Dama” była jednym z tych pocisków. Powłoka maskująca na rufie spaliła się, podobnie zresztą jak dwie trzecie całego poszycia, dołączając do ciągnącego się za koziołkującym batyskafem plazmowego ogona. Zewnętrzne anteny i czujniki uległy stopieniu. Kadłub zaczął się tlić, pękać i gubić zwęglone płatki metalu. – Eee... Nie powinniśmy przypadkiem wypuścić spadochronów? – zaniepokoił się Mahnmut. Jeśli dobrze pamiętał, Koros zamierzał rozwinąć fulerenowe spadochrony na wysokości piętnastu tysięcy metrów i łagodnie osiąść na powierzchni oceanu. Kiedy ostatnio widział ocean – zanim stopił się obiektyw kamery rufowej – byli znacznie niżej niż piętnaście kilometrów i spadali bardzo, ale to bardzo szybko. – Jeszcze nie – stęknął Orphu. Przeciążenie chyba zaczynało mu dokuczać. – Zmierz wysokość radarem. – Nie mamy już radaru. – A co z sonarem? – Zaraz zobaczę