Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

- Próbował pan ją zabrać do lekarza? - zapytała Robyn. - No jasne, próbowałem. Ale lekarz powiedział, że ona jest zdrowa, tylko trochę przemęczona. Zapisał jej valium w tabletkach i wystawił rachunek na sto dziesięć dolarów. Eric Broussard popatrzył na Robyn nabiegłymi krwią oczami. - Powiem pani, co zrobię. Pójdę na górę i poszukam Biblii Celestyna, która należała do mojej Nancy. Tam i znajdziecie wszystko, co was zainteresuje. - Celestyni mają własną Biblię? - zdziwił się Charlie. - Jasne, tak samo jak święci Ostatniego Dnia. Przynieśli mi tę Biblię, kiedy przyszli mnie zawiadomić, że Nancy odeszła. Chciałem ją wrzucić do pieca, ale potem pomyślałem, że może kiedyś będę jej potrzebował, żeby pokazać światu, co spotkało Nancy. Inaczej kto by mi uwierzył? - My panu wierzymy - miękko powiedziała Robyn. Eric Broussard podniósł głowę. Zabłąkany promień słońca oświetlił odcisk palca na soczewce okularów, który rozbłysnął niczym maleńka pajęczyna. - Cokolwiek zrobię, żeby wam pomóc - oświadczył - nigdy nie odzyskam mojej Nancy. Mimo wszystko podniósł się z fotela i poczłapał na górę po Biblię Celestyna. Charlie łyknął piwa i powiedział: - Musimy się dowiedzieć, kiedy oni będą odprawiać ten rytuał... czy wybrali jakąś określoną porę dnia lub nocy... i musimy również poznać przebieg rytuału, żebyśmy nie zrobili z siebie głupców, na przykład żebyśmy nie zaatakowali, zanim oni przyprowadzą Martina. - Nie musiał dodawać: “Albo kiedy już zjedzą Martina.” Robyn zdawała sobie sprawę, że mają słabe szansę na uratowanie Martina, zwłaszcza jeśli policja, FBI i przedstawiciele władz popierają celestynów albo przynajmniej przymykają oczy na ich poczynania. Eric Broussard wrócił z cienką książką, mniej więcej grubości Nowego Testamentu, oprawioną w tanią czerwoną skórę, z białą mitrą wytłoczoną na okładce. - Nancy mówiła, że czerwona skóra symbolizuje krew, a biały kapelusz symbolizuje ciało. Podał książkę Charliemu. Charlie otworzył ją, a Robyn przysunęła się bliżej i czytała mu przez ramię. Na stronie tytułowej widniał napis: “Księga Celestyna”, a pod spodem: “Zawiera święte słowa Celestyna V, Piętro di Murrone, 1215-1296, dotyczące komunii Ostatniej Wieczerzy.” Charlie przewertował stronice. Książka miała sto dwadzieścia stron drobnego druku. - Panie Broussard - powiedział - przeczytanie tego zabierze trochę czasu, a powinniśmy to uważnie przestudiować. Naprawdę będziemy bardzo wdzięczni, jeśli pozwoli nam pan zostać. Eric Broussard powoli podrapał się po karku. Potem powiedział: - No dobrze, skoro wam zależy. Ale za to musicie pojechać do sklepu Sidneya przy drodze do Normand, kupić jedzenie, kilka steków i może trochę alkoholu. - Panie Broussard, umowa stoi. - Nie całkiem - zaprzeczył Eric Broussard. - Przestańcie mi mówić “panie Broussard”. Zamiast tego możecie mówić “Eric” albo “Tabaka”. Charlie uścisnął rękę Erica Broussarda. - Eric, załatwione. Podnieśli szklanki z piwem w milczącym toaście i wypili za przygodę, która prawdopodobnie będzie niebezpieczna, bolesna i przerażająca. Eric Broussard otarł usta wierzchem pomarszczonej dłoni i zapytał: - Chcecie podwójne łóżko czy dwa pojedyncze? Dam wam czyste prześcieradła. Podwójne łóżko okropnie skrzypi po tych wszystkich weekendowych parach, które tu nocowały, ale zawsze mówię, że w smutku dobrze się do kogoś przytulić, no nie? Na kolację zjedli steki, smażone jajka i bułgarską sałatkę, popijając Jackiem Danielsem. Po kolacji Eric Broussard wyjął swój niemiecki akordeon, usiadł na kuchennym krześle i grał powolne, bluesowe, ale bezspornie cajuńskie piosenki o miłości, tańcu, łowieniu raków i innych rzeczach bliskich sercu Cajuna. - Wolę grać na dworze - oświadczył, kiedy skończył. - Dźwięki lepiej rezonują w plenerze. Lubię grać na dworze, w wielkim kapeluszu, który osłania twarz od słońca i papierosa od deszczu. Dlatego nazywają mnie Tabaka. Podziękowali mu za posiłek i muzykę, a potem poszli na górę, rozebrali się, wzięli prysznic i wskoczyli do wielkiego podwójnego łóżka, które skrzypiało przyjaźnie i wesoło jak wszystkie łóżka w pokojach dla nowożeńców. Charlie siedział oparty na poduszkach, popijał resztkę whisky i czytał Biblię Celestyna. Robyn leżała obok z zamkniętymi oczami i odpoczywała. Północno-zachodni wiatr szumiał nad moczarami i pogwizdywał lekko w okiennych szparach, grając własną łagodną odmianę complainte. Większość tekstu Celestyna stanowiły chaotyczne przypowieści i niejasne proroctwa o “Panu, który zmiażdży tych, co odwracają oblicza od Jego chwały; i tych wszystkich, którzy czczą fałsz i pozory”, i że “w Dniach Etiopczyków ich potomstwo będzie pięćdziesiątkroć razy po pięćdziesiąt milionów, i posucha spadnie na ziemie ich ojców, i usłyszą ich cierpienia we wszystkich stronach świata”. Nawet niewprawne oko Charliego szybko wykryło, że Biblia Celestyna z pewnością nie została napisana osobiście przez świętego Celestyna, ale prawdopodobnie powstała pięćset lat później - być może dopiero w 1775 roku. Znalazła się tam wzmianka o “krainie oddanej prawnie tym, których wygnano z Acadie”. Jak Charlie pamiętał z artykułu przeczytanego niedawno w “Reader's Digest”, ci, których wygnano z Acadie, to mogli być tylko francuscy koloniści z Nowej Szkocji, których Brytyjczycy wydziedziczyli po zawarciu traktatu w Utrechcie w 1713 roku. W tamtych czasach Nowa Szkocja nazywała się Port Royal albo L'Acadie, co oznacza ziemski raj. Francuzów wysiedlono z tego raju i odesłano do Francji albo na Gwadelupę, albo aż na Falklandy; ale zaproszono ich z powrotem do Ameryki w 1775 roku, kiedy Francja sprzedała Luizjanę Hiszpanii