Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Nie przypuszczałem wtedy, że jestem na początku drogi, która aż do końca mego życia będzie mi się kojarzyć ze sprawami pięknymi, a jednocześnie brudnymi, brutalnymi i łajdackimi, ciągnącymi się przez pół wieku. Harcerstwo interesowało mnie już o wiele wcześniej, mama jednak nie lubiła, gdy byłem poza domem dłużej niż tego wymagała niezbędna konieczność. Nie chcąc jej denerwować, starałem się te wymagania respektować. I dlatego też do zuchów zapisany zostałem dopiero teraz, a nie pot roku wcześniej, jak to zrobili moi koledzy z klasy. W Grodźcu istniały dwie męskie drużyny harcerskie (później także jedna żeń ska, ale to dla naszych chłopięcych spraw było mniej ważne), rywalizujące ze sobą na każdym kroku, jak nie przymierzając orkiestry dęte „Solvaya” i kopalni Grodziec. Powstały one w końcu lat dwudziestych, a ich trzon stanowili ludzie przeszkoleni w I Grodzieckiej Drużynie Skautowej im. Stanisława Żółkiewskiego, którą założono w 1915 roku i do której od pierwszych dni jej istnienia należała moja ciotka Helunia Chlebowska, obecnie Kowerdowa. W rok później do tejże drużyny wstąpił mój papa, ale wtedy już przemianowana została na III Harcerską. „Nasza” (już tak ją nazywałem, pomimo że od zuchów do harcerzy dzieliły mnie jeszcze trzy lata), czyli z siedzibą w naszej szkole nr l, nosiła nazwę 50. Grodzieckiej Drużyny Harcerzy. Pekińska to była 6. Zagłębiowska Drużyna Harcerzy i siedzibę miała nie w szkole nr 2 na Pekinie, choć zrzeszała prawie samych jej uczniów oraz wychowanków, a w „Sokolni”. „Sokolnia”, odgrywająca ważną rolę w życiu grodźczan, a więc i moim, znajdo wała się w miejscu, w którym Pekin łączył się z Grodźcem. Jej część od ulicy Wojkowickiej zajmowały mieszkania przeznaczone dla nadzoru górniczego, czyli sztygarów i nadsztygarów, zaś w części od ulicy Konopnickiej zlokalizowane były siedziby najważniejszych instytucji i organizacji społecznych oraz kulturalnych: Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół”, od którego wziął nazwę cały budynek, następnie drużyny harcerskiej, klubu piłkarskiego i wielu, wielu innych, w tym również Polskiej Macierzy Szkolnej. Z tą ostatnią był od lat związany mój ojciec, opiekując się biblioteką i wypożyczalnią książek. Jej zasoby obliczane były na ponad dwadzieścia tysięcy tomów, a to już wyjaśnia, dlaczego od dnia, kiedy posiadłem sztukę czytania, nie miałem żadnych trudności ze zdobyciem dowolnie wybranej książki. Na wiosnę, w czasie jednego z kolejnych spotkań, tata przeczytał mi fragmenty listu od ciotki Heluni. Wynikało z niego, że u niej na Podlasiu działo się wiele i ciekawie. Przede wszystkim Kowerdowie przenieśli się z Wólki Dobrzyńskiej do odległego o kilka kilometrów w kierunku na Białą Podlaską leśnictwa Herbów koło Zalesia. Leśniczówka, o wiele większa od poprzedniej, stała tuż pod ścianą lasu, a co najważniejsze przylegał do niej wielki, ogrodzony sad, co dawało wujkowi Janowi możliwość powiększenia ukochanej pasieki z kilku do kilkudziesięciu pni. Ta przeprowadzka łączyła się z pewnym wydarzeniem. Mianowicie, w czasie obchodzenia poszczególnych oddziałów lasu w ramach przejmowania nowej podległości, wujek został ostrzelany z gęstego zagajnika, z co najmniej dwóch obrzynów. Na szczęście, strzały okazały się niecelne, a ponadto napastnicy nie spodziewali się, że tuż za wujkiem postępują uzbrojemi gajowi, którzy otworzyli do nich tak gęsty ogień, iż ci nie mieli już czasu naładować broni i uciekli w popłochu. Gajowy Winter, mimo przestróg wujka, poszedł za nimi w pościg, ale zawrócił, gdy dostrzegł w oddali między pniami drzew migające na rowerach sylwetki bandytów. Wydarzenie to dało nam wiele do myślenia. To chyba jednak nie byli kłusownicy czy złodzieje drewna, bo jaki byłby cel strzelania do nowego leśniczego, który jeszcze nikomu nie zdążył się narazić? Z dalszej części listu wynikało, że babcia Helena coraz bardziej niedomaga zdrowotnie, a ciocia Merynka po zdaniu matury w Białej Podlaskiej ukończyła ostatnio w Warszawie dwuletni kurs pielęgniarek wojskowych, na który skierował ją komendant szpitala twierdzy brzeskiej i teraz była w tak zwanym rezerwowym rzucie mobilizacyjnym. W kwietniu zachorowałem na świnkę i spuchnięty wyglądałem rzeczywiście jak prosiaczek. Pogmatwało to nieco mamine plany. Toda, bowiem przygotowywała się w Piotrkowie do drugiego podejścia do matury i źle znosiła dziadkowe z pewnością w dobrej wierze wygłaszane zachęty do jeszcze pilniejszej nauki. Mama chciała, więc pojechać tam jako bufor, a ja miałem jej towarzyszyć. Choroba pokrzyżowała ten zamiar, bo świnka wyglądała groźnie, a pozostawienie mnie pod opieką babci mogło skomplikować jej sprawy zawodowe. Wezwany z Pekinu doktor Dekański orzekł jednak, po zbadaniu mnie i wypiciu czaju „na prikusku”, że jeżeli będę trzymał prosiaczka w cieple, to za tydzień mogę jechać. Nim to jednak nastąpiło, pewnego wiosennego deszczowego wieczoru kwietnia zjawił się u nas przemoczony ojciec. Powiedział do mamy: - Wracam od starosty. Tydzień temu w ekspresie Warszawa Katowice aresztowano kuriera w chwili, gdy na stacji w Będzinie wręczał miejscowemu łącznikowi walizkę z materiałami agitacji komunistycznej. Nie mogę w to uwierzyć, ale tym kurierem miała być Wandzia Dobroszanka. Starosta łączy tę sprawę z bibułą w walizce Edka. W mamę jakby piorun strzelił. W nas wszystkich zresztą też. Kiedy ochłonęliśmy nieco, zaczęły pojawiać się wątpliwości co do wersji przekazanej tacie. Kanał informacyjny, którego ostatnie ogniwo stanowił starosta Boxa, był bowiem kanałem policyjnym. Mogła się, więc za tym kryć jakaś gra polityczna. Tak czy owak, nie pasowało to wszystko do wieloletniej serdecznej przyjaźni Wandzi ba, całej rodziny Dobroszów z naszą rodziną. Po trzech dniach wyjechaliśmy do dziadka. Był już początek pięknego, słonecznego maja.Dziadek, przejęty i wzruszony, z całą swoją rodziną wyszedł po nas na piotrkowski dworzec