Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

— Gotuję krupnik, twoją ulubioną zupę. — Nienawidzę krupniku! To najgorsza zupa pod słońcem — buntowałam się. — Już nawet nie pamiętasz, co ja lubię. — Pamiętam, pamiętam — mówiła spokojnie. — Oprócz kaszy i kiełbasy nic innego nie miałam. — I tak już chyba pozostanie — mruknęłam zła. — Ale mam dla ciebie inną niespodziankę. — Co takiego? — Najpierw się rozbierz i umyj ręce. Powiem ci przy krupniku. Po pięciu minutach siedziałam w kuchni przy stole. — Załatwiłam pani Zalewskiej salon wystawowy — powiedziała z tryumfem. — Jak to salon? — Nie zrozumiałam. — Powiedziałam o niej pewnemu człowiekowi, który ma prywatny salon wystawowy z wystrzałową restauracją. Restauracja nazywa się „Filantrop", a facet Matejko. Niezłe co? On ma dobre intencje, lubi pomagać debiutantom. Jest pra-prapotomkiem malarza i odkrył w sobie misję filantropa. Nawet swój lokal tak nazwał. — Nazwał lokal „Matejko"? — Już ci przecież mówiłam — powiedziała mama. — „Filantrop"! Obiecałam, że pokażę mu prace pani Zalewskiej i wtedy zadecyduje. Wybieram się w tej sprawie do Zalewskiej. Muszę z nią porozmawiać. — Nie wiem, czy ją zastaniesz. Joasia jest sama w domu, a właściwie z Jasiem. Pani Zalewska jeszcze nie wróciła z pracy. — Więc pójdę wieczorem, gdy wróci. Mam nadzieję, że jej się spodoba ten pomysł. — Nie jestem pewna — powiedziałam zmartwiona. — Pani Zalewskiej bardzo zależy na tej pracy w banku. Joasia mówiła, że już nie maluje. 132 — Ma tyle gotowych obrazów, że starczyłoby na trzy wystawy. Przecież sama mówiłaś — przypomniała. — Wybierzemy najlepsze i powiesimy w galerii. Może wpadną komuś w oko, może spodobają się właścicielowi, kto wie? Dzisiaj wszystko jest możliwe. Nawet największe bohomazy znajdują swoich wielbicieli. — Mogę zadzwonić do Joasi z tą wiadomością? — zapytałam uradowana, pomijając milczeniem końcowy komentarz mamy. — Oczywiście, że możesz. I zapytaj, o której mogę do nich wpaść. To zdarzyło się dwudziestego pierwszego października wieczorem. W połowie listopada wystawa była gotowa. JOASIA ZALEWSKA. Kręcimy ciągle w samochodzie. Dookoła zebrał się tłum ciekawskich. Stoją już tak z pół godziny. Ruszamy, żeby uciec. Zatrzymamy się z drugiej strony osiedla. Trudno było pogodzić pracę w banku i ślęczenie po nocach, żeby nadrobić zaległości i przygotować wystawę. Mama pracowała dwadzieścia cztery godziny na dobę. Do domu wracała koło szesnastej i zaraz biegła wieszać obrazy, a potem, jeżeli jeszcze starczało jej sił, zasiadała do papierów. Z jednej strony rozpierała ją energia i radość, że wreszcie dopięła swego, z drugiej przygnębiał fakt, że praca w banku jakoś jej nie idzie. Mimo woli słyszałam, jak w rozmowie przez telefon przeprasza za błędy jedną z koleżanek. Pewnego dnia powiedziała, że chyba zwariuje, nalała sobie wódki i mówiąc: „Ja albo ona!", wypiła do dna. — Ta praca w banku chyba jej nie leży — zwierzałam się Marcie. — Nie dziwię się — przyznała. — Takie liczenie słupków przez cały dzień to strasznie nudne zajęcie. — W tych papierach nie ma żadnych słupków. Tylko jakieś dywidendy, odsetki, prowizje i debety — wyjaśniałam — a słupki obliczają komputery. — No to w czym problem? — zapytała, bo sama nie radziła sobie z rachunkami. — Właśnie że nie wiem. Patrzę na nią, jak siedzi nad tymi kartkami, i żal mi jej. 134 — Jesteś dobra z matmy, więc pomóż mamie. — Matmą nic tu nie wskórasz. Potrzebny jest ekonomista — mówiłam ze znawstwem. — A ekonomista to zupełnie coś innego. — Mam wujka ekonomistę, może zaproszę go do was? — Marta! — powiedziałam zniecierpliwiona. — Przecież nie zabierze tego ekonomisty ze sobą do pracy. — A może załatwimy korepetycje z ekonomii? — A czym zapłacimy? — Zobaczysz, już niedługo twoja mama będzie sławna. Sprzeda wszystkie swoje obrazy i będziecie bogaci. — Wiesz co, Marta? — Skąd mam wiedzieć? — Powiem ci, że gdyby mama odzyskała tylko te pieniądze, które wydała na farby, ramy i te inne rzeczy potrzebne do malowania — powiedziałam głośno — też bylibyśmy bogaci. — Może wszystko jeszcze się zmieni, może właśnie ta wystawa... — Przyznam ci się do czegoś — odruchowo zniżyłam głos. — Tylko błagam, żebyś mnie nie wydała. — Obiecuję. — Marta uderzyła się w piersi. — Napisałam do kogoś — powiedziałam jeszcze ciszej. — Co napisałaś? — Napisałam już dwa listy do tego Castanellego. Marta dalej nic nie rozumiała. — Do Castanellego? A kto to jest? — Już ci o nim kiedyś wspominałam. Pewnie nie pamiętasz? — Jakoś nie bardzo. — Przyznała i nachyliła się blisko mnie, żeby niczego nie uronić. — To taki malarz. Maluje jak moja mama, same kwiaty — wyjaśniłam. — Widziałaś te jego kwiaty? — Nie widziałam ani jednego. Ale wiem to od mamy. Ona widziała i uważa go za mistrza. Napisała do niego list... 135 — Zaraz, zaraz — przerwała zniecierpliwiona. — Niczego nie rozumiem. Ty napisałaś czy mama? — Najpierw napisała mama, ale nie odpisał. Wysłała również jakieś obrazy. Chciała się pochwalić czy coś takiego. — Chciała mu je sprzedać? — Marta szybko zapytała. — On nie kupuje obrazów, tylko sprzedaje. Maluje i sprzedaje. Jak moja mama, tylko że ona maluje, ale nie sprzedaje, bo nikt nie chce kupić. — To po co mu wysłała? Jak nie kupuje, to niech się wypcha — podsumowała. — Miał je obejrzeć i pochwalić. Tak chciała mama. — I pochwalił? — Nawet nie odpisał. Kamień w wodę. — A co na to mama? — Martwi się okropnie. Mówi, że widocznie są słabe. — Może facet wcale się nie zna? — Marta myślała trzeźwo. — Zna się jak nikt — podkreśliłam. — Ale ma w nosie jakieś tam nieznane malarki. — Więc po co do niego napisałaś, i to aż dwa razy? — Błagałam go, żeby odpisał mamie chociaż słowo. Czy jest malarką, czy nigdy nią nie będzie. — Napisałaś po polsku? — Po angielsku