Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Tak czy owak pani by postąpiła, on nieodwołalnie musiał skończyć obłąkaniem. Mówię to zupełnie szczerze, bo nie tylko byłem jego przyjacielem, ale i lekarzem. - Prawie nic, prawie nic... - powtarzała wolno, a czuła, wiedziała teraz, w tej chwili, że była winna wiele, bardzo wiele i przesuwało się jej w pamięci t ysiące scen, kłótni, rozdrażnień, cierpień, jakich była jedynym powodem. - Zresztą, któż zna granice i cały ogrom wpływów i oddziaływań duszy na duszę; któż wie, kto winien? kto ma odpowiadać za nieszczęścia, jakie się stają? Wszyscy są winni i wszyscy pokrzywdzeni, ot co. No, uspokój się pani; już się stało i nic tego nie odmieni; fakty są to trupy, których nikt nie wskrzesi, jak nikt nie wskrzesi dnia, co przeszedł. Możesz pani myśleć o tym nieszczęściu i to myśleć głęboko, bo myślenie wypala odczuwanie... ot co! Zakaszlał się straszliwie i potem długo siedział bez ruchu, wpatrzony w okno. Janka milczała także. Cisza była denerwująca, tylko wiatr rzucał suchym śniegiem w okna i świstał po szybach, a gdzieś, z bardzo daleka, szły jakieś słabe głosy, jakby wycia wilków i trzask odpadających w lesie gałęzi, albo z pokoju. Orłowskiego wydobywały się długie i bolesne jęki, drżały chwilę i rozpływały się w ciszy. - Dokończę pani - zaczął doktor. - Wczoraj rano przyszedł ojciec do biura, przywitał się ze wszystkimi i poszedł do swojej kancelarii. Chociaż tam był zastępca jego, którego przysłała Dyrekcja zawiadomiona o wszystkim, nie zważał na to, usiadł na sofce i zdrzemnął się. Zęby mu nie przeszkadzać, zastępca ów wyszedł. Po jakiejś godzinie, pan Babiński, który był na służbie w telegrafie, usłyszał zamykanie drzwi na klucz i wkrótce odgłosy jakby uderzeń i krzyki: - Zabiję, zabiję! Dosyć mam tego, dosyć! Stukano i proszono, aby drzwi otworzył, na próżno. Stali wszyscy pod drzwiami, nasłuchując, kiedy naraz drzwi się gwałtownie otwarły i zatrzasnęły natychmiast. Zobaczyli tylko, że zrobił ruch, jakby kogo siłą wyrzucał. Pozbył się drugiego swojego ja i w obłąkanym mózgu zaświtała zupełnie naturalna idea pozbycia się go na zawsze: więc pod drzwi, którymi go wyrzucił, a mógł przypuszczać, że odgłosy, jakie z tamtej strony słyszał, były dobijaniem się wyrzuconego - pościągał papiery, krzesła połamane, meble porozrywane, maszynki do stemplowania biletów, drzwiczki nawet od pieca poobrywał, ułożył z tego stos, oblał naftą z lampy i podpalił. Sądził, że spali tego dręczyciela. Drzwi tymczasem nadaremnie próbowano otworzyć i dopiero, gdy dym zaczął się przedzierać przez szpary, wzięto się do wyważania ich. Świerkoski wybił od peronu okno i skoczył do środka. Usłyszał tylko straszny krzyk: Żyje! Żyje! i odgłos upadającego ciała - musiał uciekać, bo dym go dusił i stos ów palił się i zapełniał ogniem pół pokoju. Wywalono wreszcie drzwi i wyniesiono ojca na pół żywego. Upadł prosto w ogień i palił się cały. Oto cała historia. Smutna historia! Założył respirator, popatrzył na Jankę i poszedł do chorego. Nie powrócił już do niej. Lampa dogasała i brudny mrok zimowego świtu zaczął zalewać pokój i wydobywać kontury przedmiotów. Poszła do swojego pokoju i z czołem opartym na szybie stała nie myśląc nic i nie czując; śledziła bezmyślnie brudne kłęby oparów, co się wznosiły znad oparzelisk i bagien leśnych i rozlewały się nad lasami szarym obłokiem, to patrzyła w gwiazdy, coraz słabiej świecące i w boleśnie czerwone zorze świtu, co jak ostrza rozpalone wrzynały się w szarość obłoków i siały purpurową srzeżogę na śniegi, lasy i przestrzenie. Nie myślała, ale mózg jej bezwiednie odtwarzał dopiero co słyszane sceny szaleństwa i z taką brutalną wyrazistością, i tak nieubłaganie w szczegółach rysował, że zwolna zaczęła drżeć z przestrachu i cofać się od szyby, bo była pewna, że to wszystko teraz się dzieje; że z tamtej strony okna zobaczyła jakąś larwę, patrzącą wprost wypalonymi oczodołami