Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
- Ale właściwie chodzi mi nie tyle o nich samych, co o cały ten teren. Miasto jest niewiele warte, znajdują w nim schronienie wszyscy, których ściga prawo. Nad rzeką Ute siedzi kilku ranczerów, ale - o ile wiem - nie są wcale lepsi od tamtych banitów. Zanosi się na to, że oni wszyscy dadzą się wkrótce wciągnąć w prawdziwą wojnę, a wszystko z powodu jakiegoś zatargu sprzed dziesięciu, czy piętnastu lat. Według mnie, niektórzy ranczerzy korzystają z pomocy banitów. W Reservation jest facet pełniący funkcję szeryfa. Nie ufaj mu! Ostatni szeryf, który tam był, zginął w zasadzce pół roku temu. Nie chcę, aby wybuchła tam wojna, nie chcę też, aby zaczęli się tam osiedlać wszyscy bandyci Zachodu. Dam ci nakaz aresztowania kilku z tych chłopców, poszukiwanych za pogwałcenie praw federalnych, ale to tylko pretekst; w rzeczywistości chodzi mi o to, aby w tym kraju zapanował wreszcie ład, aby zaczęto szanować prawo. - To wymaga czasu - szepnął Jim. A stary Jeff spojrzał na niego wymownie i wyjaśnił: - rok temu straciłem tam Joe'go Mossmanna. Jim nadal pamiętał, jak wtedy zapytał: - Jeff, jak daleko mogę się posunąć? Oczy Jeffa White'a potrafiły być twarde jak stal, i takie też stały się tym razem. - Tak daleko, jak to uznasz za stosowne, Jim. Możesz poruszyć niebo i ziemię. Co do mnie, nie będę zadawał ci żadnych pytań. Uporządkuj tam wszystko po swojemu. Są metody, jakimi człowiek z gwiazdą na piersi nie powinien się nigdy posługiwać. Wiesz o tym tak samo dobrze jak ja. Ale ja nie zapytam cię nigdy, czy postępowałeś przez cały czas według litery prawa. Właśnie ten straszny błąd popełniłem wobec mojego ostatniego syna. Powiedziałem mu, żeby postępował fair. Teraz nie powiem już tego nikomu, tobie też nie. I wreszcie stary Jeff udzielił mu ostatniej rady. - Spróbuj rozeznać się w całej sytuacji, zanim odkryjesz swoje karty. Nie ufaj nikomu. Jest tylko jeden człowiek, któremu w razie czego będziesz mógł zawierzyć. Jeżeli będziesz musiał przesłać jakąś wiadomość, zajmie się tym stary Sam Rhett, woźnica dyliżansu. Niech jednak nikt o tym nie wie. - Potem dodał: - Może jakoś sobie poradzisz. To zależy od twoich zdolności. I w ten sposób znalazł się w Reservation. Upływała dopiero pierwsza doba, a on zdołał się już zorientować, że nawet stary Jeff nie dostrzegał całego ogromu panującego tu zła. Tutejsi mieszkańcy kierowali się albo bezgraniczną nienawiścią, albo obezwładniającym lękiem. Oba te uczucia były zrodzone przez coś zagadkowego, coś, czego nie potrafił pojąć. W tej zwaśnionej społeczności nie było nikogo, kto mógłby pozostać neutralny. Do tej pory nie natknął się na takiego człowieka. Zsunął nogi z łóżka i nabił fajkę. Myśli nie dawały mu spokoju. Do tej pory nie dostrzegł nigdzie luki, żadnego miejsca, gdzie mógłby zacząć działać. Musiał więc czekać, aż pojawi się jakiś punkt zaczepienia, albo też stworzyć ten punkt samemu. Nienawidził czekania. Mógł przecież wyruszyć w góry, wytropić chociaż jednego z tych, których szukał, przywieźć do miasta i przekonać się, kto odpowie na to wyzwanie. Jakiś jeździec wjechał do miasta. Jim odchylił rąbek żaluzji i dojrzał Katherine Barr; zsiadała właśnie przed sklepikiem. Przez chwilę stała niezdecydowana, przeczesując wzrokiem całą ulicę, potem spojrzała na hotel. Wreszcie weszła do sklepu. Jim zeszedł na dół. Właściciel hotelu rozmawiał z kimś, kogo Jim nie poznał do tej pory. Obaj patrzyli teraz na niego, a hotelarz powiedział: - To właśnie Kelland. Tamten wstał od razu i wyciągnął dłoń: - Jestem Dobe Hyde. Słyszałem już, że pan tu jest. Był niski, łysy, miał jasnoszare oczy - zimne i osadzone głęboko w pulchnej, rumianej twarzy. Ubranie było trochę za obszerne, a wełniana koszula niemal sztywna od potu i brudu. Roztaczał wokół siebie intensywny zapach bydła. Kelland uścisnął mu rękę. - Proszę mnie odwiedzić - powiedział Dobe Hyde - o ile zamierza pan zostać tu dłużej