Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Brzę- czącą kurtkę nosił widocznie tylko w delegacji. Szare, długie włosy splótł w schludny warkocz. - Witam, Bergerson - powiedział. - Nazywam się Exe. Jestem koordynatorem projektu znanego ci jako Zakon Krańca Świata. Cieszę się, że szczęśliwie odbyłeś podróż. A teraz powiedz, czego od nas oczekujesz? Lars osłupiał. To jakiś test, czy co? - pomyślał. Powinienem podać odpowiednie hasło? Przybywam po wiedzę, czy może stawiam się na wezwanie? Przełknął ślinę, bo nagle zaschło mu w gardle. - Przecież to wy oczekujecie czegoś ode mnie - po wiedział w końcu. Ale gdzieś głęboko w środku zaczęła już kiełkować i wzrastać zimna, zła kula lęku. Coś nie grało. Coś było wyraźnie nie tak. Grabieżca poczuł, że pocą mu się dłonie. Exe rozłożył ręce, jakby chciał uspokoić spłoszone- go konia. Na jego twarzy pojawił się łagodny, uprzejmy uśmiech. Fiołkowe oczy były głębokie i kompletnie nie- przeniknione. - Dowiedzieliśmy się od Nullusa, że podjąłeś podróż do Zakonu, więc oczekiwaliśmy twego przybycia. Berg zacisnął palce na oparciu fotela. Wydawało mu się, że głęboko pod czaszką zaczyna tłuc upiorny młot. A każde uderzenie odzywało się głuchym echem. Łup, łup, łup. Był zbyt zmęczony na jakieś głupie gierki, półsłów- ka i tajemnice. Chciał, żeby wreszcie coś wyjaśniło się na dobre. Podniósł wzrok, spojrzał w spokojny fiolet oczu Exego. - Przyszedłem, bo mnie wezwaliście - powiedział wprost. Szarowłosy koordynator pokręcił głową. - To jakieś nieporozumienie. Nie prosiliśmy Nul- lusa, żeby cię tu przysłał. Powiadomił nas tylko, że się wybierasz. Dlatego nie jesteśmy zaskoczeni. Cieszymy się i przyjmujemy z otwartymi ramionami każdego, kto pragnie nam pomóc realizować projekt, chociaż osobi ście uważam, że więcej byłoby z ciebie pożytku, gdybyś pozostał z Nullusem. Charakter jego działalności bar dziej odpowiada talentowi Grabieżcy. Berg poczuł, że brakuje mu tchu. Dżungla stała się nagle bardzo parna, ciasna i mroczna. - Jaki projekt? - spytał. Szarowłosy uśmiechnął się lekko. - Ten, który nazywasz Zakonem Krańca Świata. W rzeczywistości chodzi o gromadzenie wiedzy po chodzącej ze świata przed Przesileniem, rozwijanie jej i kontynuowanie badań. Mamy również sekcję zajmu jącą się problemem tak zwanych Mistrzów Blasku, ale naszym głównym celem jest ocalenie i w miarę moż liwości reaktywowanie nauki i cywilizacji zniszczonej w trakcie rewolucji Oświeconych. - Więc po co wam Grabieżca? - spytał Berg cicho. - Czemu chcieliście, żebym przyszedł? Exe splótł palce. - Bergerson, mylisz podstawowe rzeczy. Ty sam chciałeś przyjść. Przyjęliśmy cię, bo nikomu nie odma wiamy schronienia ani pomocy. W końcu jesteśmy Za konem. Grabieżcy zakręciło się w głowie. Ścisnął poręcz fo- tela, aż pobielały kostki. - Przecież wy mnie wezwaliście - powtórzył z tru dem. - Przez wszystkie te znaki, wyrocznie, sny... Za kon mnie wezwał. Więc przyszedłem. Exe westchnął. Na jego twarzy pojawił się wyraz znużenia. - Wybacz, ale przeceniasz nasze możliwości. Nie potrafimy nikogo wzywać w ten sposób. Berg potrząsnął głową. - Co to znaczy, nie potraficie? Widziałem cię. W Skraju. Kreśliłeś kolorowe znaki na piasku - plą tał się, czując, że sytuacja właśnie staje się beznadziej na. - Miałeś na sobie skórzaną kurtkę z brzękadłami. Kazałeś mi znaleźć moje własne zaklęcie. Kazałeś mi tu przyjść. Dla Miriam. Dla mnie. Koordynator potarł policzek. W fiołkowych oczach błysnęło coś jakby litość. - Od lat nie byłem w Skraju, Bergerson - wes tchnął. - A ciebie widzę pierwszy raz w życiu. Lars drgnął. Kłamie, pomyślał z rozpaczą. Kłamie drań w żywe oczy. Ale gdzieś z głębi duszy napłynęło przekonanie, że Exe mówi prawdę. To on dał się omamić, zrobił z sie- bie głupka. Żałosnego idiotę, który wierzy w czary i cu- downe miejsca, gdzie wszystko staje się proste. Zdobyłeś swojego Graala, Lancelocie, pomyślał gorz- ko. Tylko, że to stary, dziurawy kubeł pełen pomyj. - Co chciałeś u nas znaleźć, Grabieżco? - zapytał Exe. - Czego szukałeś? Spokoju? Mocy? Wiedzy? Berg przesunął dłonią po twarzy. Czuł się słaby, śmieszny i bardzo zmęczony. Czego naprawdę szukał? Właściwie diabli wiedzą. Gwiazdki z nieba. Cudu. Worka pełnego odpowiedzi na każdą okazję. Swojej byłej żony. Wszystkiego. - Lekarstwa dla Miriam - wymamrotał. Exe rozłożył ręce. - Już próbowaliśmy wyleczyć tę dziewczynę - powie dział spokojnie. - Bardzo mi przykro, że się nie udało. Lars zacisnął mocno powieki, zamrugał. Myśl! - nakazał sobie. Nie poddawaj się, myśl. - Zaraz - mruknął. - A Ava? Powinna u was być. Ona też mnie wzywała. Szarowłosy lekko pochylił głowę. - Kto to jest Ava? - zapytał łagodnie, jakby mówił do dziecka albo wariata. Berg z trudem przełknął ślinę. To beznadziejne, beznadziejne, zupełnie rozpaczliwe, tłukło mu się w głowie. - Moja żona - odpowiedział ponuro. - Zniknęła wiele lat temu. Myślałem, że powinna tu być. Wysoka, rudowłosa, bardzo utalentowana pozyskiwaczka. Fiołkowe oczy patrzyły serdecznie. Z politowaniem, jak na kompletnego szaleńca. - Rozumiem, że to bardzo bolesne stracić kogoś bli skiego, ale nie mogę ci pomóc. Nie ma w Zakonie żad nej Avy. I tyle, Bergerson, pomyślał Lars. Już po twojej wiel- kiej podróży. Trzeba było zostać z Amber. Trzeba było zabrać ją do domu. I w dupie mieć wszystkie zasrane znaki świata. Gapił się na własne palce, na bielejące z wysiłku kostki i nie był w stanie podnieść wzroku. - Wybacz, że zepsułem ci śniadanie, koordynato rze - powiedział z wysiłkiem. - Chciałbym trochę odpocząć. Wrócę do pokoju