Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Dzień przeszedł w zamęcie, na rozmowach, przychodzeniu i wychodzeniu gości i domowych, na gotowaniu i na pieczeniu, na żartach przez młodzież wyprawianych z panny młodej, która wbrew zwyczajowi swemu niedbale ubrana, z roztarganą kosą na plecach, w krzywo zapiętym staniku, z zapadłymi oczyma i prawie karmazynowymi rumieńcami na policzkach, chodziła pośród całej tej krętaniny jak nieprzytomna, ni w pięć, ni w dziewięć na zwracane do niej słowa odpowiadała albo i wcale nie odpowiadała, a siostrom w zajęciach, zamiast pomagać, tak przez roztargnienie przeszkadzała, że ją na koniec z kuchni wypędziły. Zmrok zapadać zaczął, gdy do sieni wszedł Gabryś i jak by przelękniony panującym w domu ruchem, zrazu u drzwi się zatrzymał. W długiej kapocie, wysoki, prosty jak tyka i tylko z głową na kształt złamanej makówki zwieszoną, pociesznie wyglądał z dwoma mirtowymi drzewkami, które trzymał w ramionach. Toteż gdy stanął u drzwi, kilka osób znajdujących się w sieni żartować z niego zaczęło. – A co Gabryś powie? – Czemu to Gabryś na dziewiczy wieczór sąsiadki lepiej się nie ustroił? – Dlaczego Gabryś mirty swoje oddaje? może by się na własne wesele przydały? – A kiedy Gabrysia wesele nastąpi? – Dlaczego Gabryś się nie żeni? Na takie pałace, jak Gabrysia, pewnie ochotniczek nie brakuje! – Gabryś pewnie jutro tańczyć z nami będzie! Proszę ze mną do krakowiaka. – Ale chyba insze buty włoży, bo te rozlecą się, gdy tylko piętą ruszy!... On nic nikomu nie odpowiadał, z mirtami ku drzwiom przeciwka podszedł i zaglądając przez nie z cicha zawołał: – Salusia! Salusia! mirty przyniosłem! Ale w izdebce, nazywającej się przeciwkiem, Salusi nie było, tylko Pancewiczowa i Zaniewska krzątały się około zmieniania kuchennych swoich toalet na czystsze i przyzwoitsze. Pierwsza też, czarną spódnicę przez głowę zarzucając, ofuknęła: – Niech Gabryś ze swymi mirtami tu się nie plącze! Proszę gdziekolwiek postawić i iść sobie! On wazoniki u okna umieścił, ale nie odchodził, postał trochę i przemówił: – Pani Pancewiczowo! Kilka razy ciche to wołanie powtórzyć musiał, zanim pani Pancewiczowa opryskliwie zapytała: – Czego? Tajemniczym gestem palca przyzwał ją do kąta, w którym stał, a gdy zaciekawiona, stanik zapinając, zbliżyła się, szeptać zaczął: – Niech pani Pancewiczowa dobrze popatrzy na Salusię i zobaczy, jak ona wygląda i do czego zrobiła się podobna... – Albo co? – niecierpliwie spytała. – A to – szeptem zawsze odpowiedział – że ja pani Pancewiczowej, jako starszej siostrze, mówię i ostrzegam, aby, broń Boże, jakie nieszczęście z tego nie wyniknęło. – Jakie nieszczęście? z czego? – rozczesując ogromne czarne włosy, z zapytaniem wtrąciła się Zaniewska. – Dla Salusi, z tego małżeństwa. Ona Cydzika nie chce, a tamtego odżałować... Obie siostry zakończyły: – Co Gabryś plecie? czego Gabryś tu przyszedł czas nam darmo zabierać! Niech Gabryś ze swoją głupotą... – Ja głupi – przerwał – to prawda. Jednakowoż niektóre rzeczy może lepiej od rozumnych postrzegam i pani Pancewiczowej, równie jak i pani Zaniewskiej, mówię, że ślub Salusi odłożyć trzeba albo i ze wszystkim Cydzika odprawić... – A Gabrysia na jego miejsce postawić przed ołtarzem? – Aby dobrana para była! – obie zadrwiły, a jemu jak by wszystka krew do twarzy się zbiegła, tak poczerwieniał. Jednak na drwiny nie odpowiadając, głośniej, niż mówił przedtem, dokończył: – Bo ona nie ze wszystkim taka jak insze, ona swoją wolę i śmiałość ma, jej bieda jaka stać się może, a na sumienie familii grzech padnie. – No, to niechaj pada, a Gabryś niech już sobie stąd idzie, bo my na gadanie z głupimi czasu nie mamy – odpowiedziała Pancewiczowa. A Zaniewska dodała: – Ot, ruszył konceptem, jak cielę ogonem! Widać dlatego, że sam tak dobrze na świecie wykierował się; to i drugim rady dawać chętny. Tylko że nie każdy lubi w dziurawych butach czy też trzewikach chodzić... – Wiadomo, głupi Gabryś! Co taki rozumnego wymyślić zdoła. Odwróciły się; on powoli i ciężko stąpając odszedł, a w tejże chwili przed gankiem rozległ się odgłos zajeżdżających sanek, brzęk dzwonków ha odświętnej uprzęży, gwar powitalnych okrzyków, klaskanie pocałunków. Pan młody ze swatem i drużbantami przyjechał. W wigilię ślubu śmielszy nieco niż zwykle, może towarzystwem drużbantów rozochocony, Władyś Cydzik wszedł do sieni dość raźnie, w szubie czarnymi barankami podbitej i z lekka tylko na ramiona narzuconej, widać więc było spod niej dokładnie cienką i prostą jego figurę w czarnym tużurku i kwiecistej kamizelce, połyskującej srebrną szeroką dewizką. Na szyi miał biały krawat z dużą kokardą, a na głowie czarną barankową czapkę, którą w progu zdjął mu z głowy jeden z drużbantów, bo on sam uczynić tego nie mógł, w obu rękach trzymając coś dużego, okrągłego i osłoniętego białym płótnem. – Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! Dobry wieczór państwu! – huknęły u progu cztery naraz męskie głosy, a swat obok pana młodego, znowu jak silny dąb obok smukłej latorośli stając, mówił dalej: – Oto przyjeżdżamy po klejnot nam przyobiecany, wielkiej drogocenności, o gościnę prosimy, a wprędce odjedziemy z tym, po cośmy przyjechali, w wielkiej wesołości. Czy wolno wejść? Trzy siostry panny młodej, brat jej, swania, oboje Michałostwo, jako stryjeczni, razem i z powagą odpowiedzieli: – Pięknie prosimy. Proszę wejść. Czym chata bogata, tym rada. Swat z lekka szturchnął w łokieć pana młodego, który też zaraz ku Pancewiczowej podszedł i podał jej trzymany w rękach przedmiot, a ona, jako pannie młodej matkę zastępująca, przyjęła go z powagą i płótno zeń odrzuciwszy wszystkim oczom ukazała pierog ogromny, cały białym lukrem polewany i gęsto natykany cukrowymi jagodami, grzybkami, kwiatkami