Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

.. Gdzie? Co? To przecież on sam szczeka przy jamie. ...Myszkuje skrajem pól. Noc mruga gwiazdami. Czasem gasi co któreś oczko i zrzuca je, snujące za sobą biały blask, jak włosek rzęsy — w dół, ku ziemi. Pachnie siano od łąki. Zaskrzypiał derkacz, któż go odnajdzie w mrocznej łozinie. Tfu! Lelek-kozodój za-paukał nad drogą. Mały jeż zwinął się w kłującą piłkę i buczy jak samowar. Zawiodło polowanko na stado cietrzewi uśpionych na wrzosach — cóż robić? Posznurował * ku wsi. Jedna tylko chata błyszczy łzą okienka. (Skądże lis może wiedzieć, że tam matula-wieśniaczka czuwa przy swym chorym Staśku?). Doleciała silna woń kury. Coś łechce w nozdrza. Serce żywiej uderza. Kurnik prymitywny, stary, nadgniły. Obleciał dokoła. Obniuchał **. Oparł łapy o deskę: skrzypnęło. — ...Ko-ko-ko! — wrzasnęły kury. Ukręcił łebek jednej, drugiej... (A po co krzyczy?). Podyndał truchcikiem w las. Kot-kot-kot-kot-ko-dak...! — darł się przerażony wielki kurnik nocy. Wytężył uszy. Pokręcił nimi jak kot — jakby chcąc wyłowić dalekie gdakanie kokoszek. Wiedział, że kiedy odpoczywają oczy, słuch musi pracować podwójnie. * Pobiegł, wybijając trop w pojedynczy sznur; słów. łow. ** Obwęszył; gwarowe. 40 41 W ciszy huczały owady. Dzięcioł kołatał w pień. U stóp zbocza wśród pokrzyw pisnęła mysz. Dyndała nie raczył nawet podnieść powiek. Pfy, myszka — dziś zając dla niego myszką! ...Oto wynurza się z gąszczu jakaś głowa. Oczy uśmiechnięte, ale razem złe i kusicielskie. Kryzy włosów ozdabiają jej wyraz. Kto to być może? Jakże mógł nie poznać. Przecież to ona, Rudka, towarzyszka życia. Matka kilku pokotów, które rozbiegły się jak młode cietrzewie po okolicznych lasach. Śmieje się do niego... Czego ona właściwie chce? Przecież odeszła już z zielonej kniei na zawsze! Pies leśnika, ten stary łotr, niewyczerpany i chytry, zgonił ją na Wilczych Dolinach i wżarł się pyskiem w jej szyję. Tak, wie na pewno: już nie ma Rudki, nie ma! Ale czego ona tu chce, czego? Może ostrzega, tak jak wówczas na jesieni, gdy zasnął zmoknięty pod zwałem drzewa? Kto wie — trzeba uważać. ...Rozwarł powieki. Przestrzelił wąskimi oczyma tajniki, gąszcze, zakamarki, plan dalszy i bliższy. Nic. Słońce opiera się na średnim konarze sosny. Mysi-królik skacze z gałązki maliny na pęd pokrzywy. — Czuuu-waj! czuuu-waj! •— zakwilił bystry jastrząb, ptasi bandyta. Zatacza kręgi wysoko nad puszczą. Może coś widzi? E... co tam, zmęczenie klei oczy. Błogi jest sen w półcieniu. ...Śniegi lśnią. Jezioro. Przerębla — toporem chłopa wycięta. Księżyc świeci. Drzewa milczą, nie śpiewa żaden ptak. Kuna śmignęła wzdłuż pnia starego drzewa. Oho! żeby ją dostać... Zimno, jeść się chce! Ma w żołądku tylko głupiego gila i zapóźnioną myszkę. To samo, co kropla w jeziorze. Cichuteńko skrada się, pełznie: brzuch tuż nad lodem, łapy sprężone, przygięte. Rybki lubią podpływać do przestrzeni uwolnionej spod lodu — o tym wie dobrze. Nieraz tam upolował smaczny kąsek. Oto znajduje się nad samym brzegiem. Penetruje, wbija śmierć oczu w topiel. Trrrach! Co to?! Poderwał się na równe nogi. Uskoczył, jak wyrzucony z procy, w bok. Och... las jest zaciszny i święty. Skąd te zmory? Mrówki sznurują po wysypanych przez siebie ścieżynach. Pod ich stopkami szeleści cichutko dębowy liść. Słońce opiera brodę na dolnej gałęzi sosny. — Czuuu-waj! Czuuu-waj! — krzyczy myszołów. Słońce pójdzie w zachód. Nocny łów był za mały, by nasycić długość całego dnia. Zawarkocze nocą żołądek. Organizm wstanie ze snu nie w rozkwicie tężyzny. Więc na łów, w senne lasy, na moczary, na łąki, ku polom... Na łów, na łowy! — Na łóóów... Na łóóóóów! — zakwilił drapieżny ptak. Dyndała ściekł błyskawicą w leśne czeluście. Żaden listek nie drgnął, nie zaskrzypiała najmniejsza gałą-zeczka. Starym, znanym przesmykiem — przez skraj pokrzyw, leszczyniec, brzegiem bagienka, w poprzek sarniej ścieżyny — posznurował, że hej! 42 43 Sośnińce zapachniały żywicą. Kilka motyli pofrunęło ku dziewannom, wykwitającym nad piaszczystą rozpadliną spośród grupy głazów. To Siwy Kamień, ulubiony kraj zajęcy; tuż, obok, niżej kłębił się wielki jak jezioro chojniak — zbity i sprężysty, niby szczecina czarnego zwierza. Nad maleńką polaną, bagatelizując przyziemnego wroga, przefruwała nisko nad wrzosem sikorka. Lis mrugnął okiem. Zapaliła się w nim iskierka wspomnienia o sławnych łowach. I tupet: — Ba, cóż tam? I dzisiaj potrafię