Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Tola napełniła je z węża ogrodowego. Przybysz fantastycznie udał, że dziwi go instalacja wodociągowa, ukradkiem łypał wzrokiem w stronę studni. Prawdziwa perełka aktorstwa, godna Łomnickiego czy Robina Williamsa. Kto to, do licha, mógł być? Może jakiś aktor z Olsztyna? Nie znałem tamtego środowiska. Tola zaproponowała śniadanie. Wśliznąłem się za’ nią do kuchni i poprosiłem, żeby zrobiła chleb z masłem i jajecznicę z cebulą, tak jak lubił dziadek Bronek. Żadnej wędliny. I dużo kawy. Zobaczymy, jak przybysz zareaguje. Kiedy wróciłem, stary siedział na ławce przed domem. Dosiadłem się. – Ładny dzień się zapowiada – zagadałem przebiegle. Milczał. – Chociaż po południu może spaść deszcz. Te chmurki od strony Nielbarka nie wyglądają dobrze – zasugerowałem. Uderzyło mnie, że chociaż miasteczko obudziło się i pełne było odgłosów ludzi i pojazdów, wokół domu Toli panowała cisza. Żaden pijaczek nie dobijał się do kawiarni. Nikt nie przechodził naszą uliczką, nie przejeżdżał na rowerze. Omijają nas jak zadżumionych, pomyślałem. – Tej! – nieoczekiwanie szturchnął mnie w bok. – Masz zapalić? – Nie palę – odpowiedziałem, znów lekko oszołomiony, że i o tym nawyku dziadka wiedział. – Ale zaraz otworzą kiosk, mogę kupić paczkę – zaoferowałem. Przez chwilę rozważał, czy nie poczekać na cudzesa. Potem sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki, poszperał. Wstał, sprawdził kieszenie spodni, jeszcze raz marynarkę. – Zgubił... pan? – zapytałem. – Kto pan jesteś? – zapytał cicho. – Gdzie jest Roch, mój brat? Gdzie Stefa? Gdzie Duży Jan i wnuki Rocha? A ta kobita tu u brata w domu to kto? – To jest Tola – odpowiedziałem równie konspiracyjnym szeptem. – Wnuczka Rocha. Ja jestem Jerzy Maks. A kim pan jest? Kto pana tu przysłał? O co chodzi w tej komedii? – Gdzie je moja żona? – ciągnął uparcie. Patrzył przed siebie, dokładnie w kierunku domu dziadka Bronka, który stał kilometr za rogatkami, niewidoczny z tego miejsca. – Moja córka z zięciem i wnukiem przyjechali na lato samochodem. Zięć pewnie na rybach. Ale gdzie je reszta? Ostatnia informacja zastanowiła mnie. – Który dzisiaj jest? – Będzie na koniec lipca. – Na pewno nie początek czerwca? Wzruszył ramionami: – Już pół wakacji. Żniwa niedługo. – A rok jaki? – wpadło mi do głowy. – Wie pan dokładnie? – Jo. Tysiąc dziewińcet sześdziesiąty czwarty. Potrzebowałem chwili, żeby przetrawić tę wiadomość. Rzeczywiście, tamtego roku tata stał się posiadaczem niebieskiego wartburga 1000. – Kto rządzi w Polsce? – Gomułka. – A w Rosji? – Chruszczow. – A w Ameryce? Zezłościł się. – Taki pożytek z tego gadania jak z kozich bobków nawóz! Masz pan zapalić? – Zjemy śniadanie. Potem sobie zapalimy. Nieoczekiwanie potulny, skinął tylko głową. W kuchni znów zaskoczył mnie aktorską dbałością o detal: szukał wzrokiem miski, żeby umyć ręce. Zaprowadzony do łazienki, poradził sobie całkiem dobrze; udawał tylko, że nie wie, do czego służy płynne mydło w zbiorniczku z pompką. Kiedy posadziliśmy go za stołem, mruknął coś z dezaprobatą o „kupnym” chlebie. Po czym hałaśliwie spałaszował kilka grubo krojonych pajd, do tego ogromną porcję jajecznicy i sera. Jadł lewą ręką. Siorbał głośno, popijając jedzenie cienką herbatą, którą Tola sporządziła na wiejską modłę, wrzucając jedną torebkę do dużego dzbanka z wrzątkiem. Odezwał się dopiero przy kawie. – Prawdziwą dajesz. Dobrze macie. W latach sześćdziesiątych na wsi pijało się zbożówkę. Babcia posyłała mnie do żniwiarzy w polu z metalową kanką takiej pachnącej kawy, emaliowanymi kubkami i kruchym ciastem z kruszonką, które taszczyłem w koszyku przykrytym serwetką. – Jak chcecie zbożówki, to kupię paczkę w sklepie – zaoferowała Tola. – Nie idę dziś w pole – odpowiedział. – Daj jeszcze tej lepszej. Nasypał do szklanki trzy kopiaste łyżeczki cukru, wymieszał. Popijał powoli, delektując się aromatem. Wypytywał, czy jajka i wędlina są „swoje”, czy „kupne”. Tola zełgała, że wszystko jest „swoje”; pochwalił, że od razu poznał po smaku. Odprężył się, popatrywał na nas życzliwszym okiem. Prawdziwy dziadek Bronek też łagodniał po posiłku. Zaproponowałem, że pójdziemy kupić papierosy. Dochodziła szósta rano. Kiosk był na rynku, kilkadziesiąt kroków od domu. Kioskarz, stary Chocoł, sprzedawał w nim, odkąd byłem dzieckiem. Mój towarzysz przystanął, rozglądał się, kręcił głową. Uświadomiłem sobie, że rzeczywiście budka zmieniła lokalizację. Dawniej stała na wschodnim krańcu, frontem do Nowego Miasta; jakiś czas temu, pewnie kiedy byłem w Ameryce, przeniesiono ją na południowy bok placu i ustawiono okienkiem w stronę rzeki. Na nasz widok kioskarz cofnął się w głąb budki, skurczył, przez szybę ledwie było widać jego różową, piegowatą łysinę. – Coś pan, panie Chocoł, taki strachliwy? – zażartowałem. – Dawaj pan paczkę popularnych i „Gazetę Toruńską”. – Ja chce sporty – powiedział stary. – Dziesiątkę. – Nie ma sportów, są popularne – dobiegło z kiosku. – Takie same, Kotowicz, ino nazwę zmienili