Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Odczekałem. - Mówili ci o pieniądzach? - zapytał. - O pełnym biurku? - Mówili - skinąłem głową. - A wiesz, co się stało z tymi pieniędzmi? - Ojciec zbiera antyczne figurki - powiedziałem. - Mamy fiata, eleganckie mieszkanie. - Nie z tamtych pieniędzy. On je... - Kalisiak nie dokończył, zamyślił się. - Pracowałem z nim przez rok. Było nas trzech, potem czterech przeciwko niemu. Tak uważał. Że go podgryzamy, szkalujemy, chcemy zdyskredytować w oczach pacjentów. Nie trawił naszej uprzejmości, dobrych stosunków z chorymi. Przyzwyczaił się do dźwigania samotnie straszliwego ciężaru i nie chciał go dzielić z nami. Pchał się wszędzie. Przychodził w nocy do szpitala, chociaż nie miał dyżuru, wyręczał nas w poradniach, w ambulatorium, nie pozwalał operować poważniejszych przypadków. Wszystko sam, jak dawniej. No i nie było rady... - doktor Kalisiak urwał, uśmiechnął się ponuro. - Trzeba było załatwić dyrektora Smugę. - Jak? - Przyjechał szef z województwa. Zebranie z personelem. Kilka rozmów indywidualnych, potem konfrontacja. Dołożyliśmy Smudze, wszyscy bez wyjątku. Oczy wytrzeszczał, nie rozumiał. Zaczął wrzeszczeć na szefa wydziału zdrowia. A ten oświadczył mu chłodno, że już nie jest dyrektorem szpitala w Łosiewie. Partyzancki czas się skończył, samotnym bohaterom należy się zasłużony odpoczynek. Może pół etatu w ambulatorium? Poradnia przeciwgruźlicza? Posada konsultanta? Smuga oniemiał, był biały jak ściana tutaj... Dyrektorem szpitala mianowano mnie. Wieczór. Taki sam gabinet, jeszcze w starym budynku. Za biurkiem Smuga, naprzeciw Kalisiak. - Przyszedł pan wykopać mnie z gabinetu? Powoli. Mieszkałem tutaj trzy lata, mam trochę rzeczy, muszę się spakować, zabrać wszystko. - Nie wypędzam pana, dyrektorze. Niech pan spróbuje zrozumieć... - Rozumiem! Doskonale rozumiem. Frajer zrobił swoje, frajer może odejść. Nadeszły czasy wersalu, cacanej sterylności, pieszczotek. Do tego Smuga się nie nadaje. - Chwileczkę... - A jasne, że się nie nadaje! Smuga umie orać, nie umie tańczyć menueta. Uszanowanko. Będzie pan łaskaw, kolego, rozpocząć dyrektorskie urzędowanie od tego papierka. I położył przed Kalisiakiem podanie o rezygnację. Chce odejść, wyjechać z Łosiewa. Prosi o przeniesienie na inny teren. W trybie natychmiastowym. - Pan go rozumiał? - zapytałem. - Wtedy nie - odparł doktor Kalisiak. - Emocje, ambicje, zacietrzewienie. W szpitalu był bałagan, jedna wielka improwizacja, miałem do Smugi sporo pretensji. Słusznych. Trzeba dystansu w czasie, żeby zrozumieć człowieka, takiego jak on. - Więc teraz rozumie pan. - Myślę, że tak. - Doktor Kalisiak patrzył gdzieś nad moją głową. - Spójrz. Odwróciłem się. Nad lekarską kozetką wisiała w prostych ramkach za szkłem reprodukcja obrazu Van Gogha. - Pejzaż z Arles - powiedziałem. - Plamy. Mnóstwo plamek porozrzucanych chaotycznie, czerwonych, czarnych, białych, złotych, szarych. Lubię ten obraz, daje do myślenia. Człowiek też jest taką mozaiką, nie uważasz? Tylko kwestia proporcji. Tu, na przykład, najwięcej jest plam zielonych i złotych, gdzie indziej przeważają szare lub czarne. Ot i cały sekret. - Ojciec jest dziś zupełnie inny - poinformowałem Kalisiaka. - Bo inne są czasy. - Wolę go takim, jaki był wtedy. - Nie masz na to wpływu - rzucił z uśmiechem doktor Kalisiak. - Bohater spod Narviku wcale nie musi rzucać się w ogień, jeśli akurat przechodził obok pożaru. Od tego jest straż pożarna. - Więc pan przyznaje, że ojciec był bohaterem - odezwałem się po pauzie, patrząc w oczy Kalisiakowi. - Hazardzistą - odparł Kalisiak. - Z miłości do ludzi? - Nie to słowo... - Kalisiak uśmiechnął się. - Judym był jednak inny. Jeżeli już miłość, to gniewna, pogmatwana, zapiekła w jedno z nienawiścią. Jak można kochać pijanych łobuzów, którzy porznęli się nożami? Ale ratować ich trzeba, zarywając sen, rzadką chwilę odpoczynku. Ktoś zapukał, do gabinetu zajrzał mężczyzna w lekarskim fartuchu: - Przepraszam... - Zaraz będę wolny - powiedział Kalisiak i lekarz znikł. - A te pieniądze? - spytałem wstając. - Nie dowieźli węgla dla szpitala - Kalisiak odrzucił głowę do tyłu, jakby rozmawiał z sufitem. - Smuga ściągnął przewodniczącego powiatowej rady: Chorzy zamarzną! a ten, żeby wytrzymać do jutra. Do jutra nie dam rady, powiedział mu Smuga, mam opału najwyżej na kwadrans. I na oczach przewodniczącego opróżnił swoje biurko, wrzucając do pieca stos banknotów. - Kalisiak zarechotał cieniutko. - O mało go nie zamknęli, bo niszczyć banknotów nie wolno, ale węgiel znalazł się po godzinie. I ostatnia rozmowa. Puchaty grecki dywan, ciemne meble na wysoki połysk, kolorowe poduszki na otomanie, olbrzymi telewizor Philipsa, klubowe fotele w białych pokrowcach. - Mój kolega, Krzysiek - przedstawia mnie Anna. - Mówiłam ojcu o nim. Chciałby porozmawiać. Walery Kwaśniak jest ogromnym mężczyzną o atletycznej budowie i sympatycznej okrągłej twarzy. Uśmiecha się do mnie przyjaźnie, wyciąga rękę: - W sprawie roboty? Siadaj, bracie, pogadamy. U mnie możesz ładnie zarobić przez wakacje, jeśli nie zabraknie ci sprytu. Masz rower? - Znajdzie się - mówię. - Rower musi być, w razie czego pożyczę ci. Torba z wzorami i w drogę. Pobliskie wsie już obskoczone, będziesz musiał ruszyć dalej. Od chaty do chaty i demonstrujesz obrazy, zachwalasz, reklamujesz. Jeśli masz gadkę, chłop kupi wszystko. Ważne, że rama pozłacana, obrazek błyszczy. No i tekst