Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
„Ty w to nie wierzysz, prawda?”. „Nie”. „Gdzie zatem, twoim zdaniem, znajduje się raj?”, dopytywał się zaciekawiony Gaddo. „Moim zdaniem, w żadnym miejscu, przynajmniej w żadnym fizycznym miejscu. Bóg jest Duchem. To musi być coś podobnego. Kontemplowanie Boga. Bóg jest Dobrem, Pięknem, Prawdą, Sprawiedliwością. Czegóż więcej można pragnąć? Skoro uczciwi ludzie uważają, że warto umrzeć dla sprawiedliwej sprawy, o ileż bardziej powinno być warto umrzeć dla samej Sprawiedliwości! Niektórzy chcieliby umrzeć w ramionach nadobnej niewiasty. A jakże to musi być wspaniałe zniknąć w samym Pięknie?”. Gaddo zawahał się przez chwilę i rzekł: „Masz rację. Byłem ja, i nie jeden raz, w niewieścich ramionach: jest tak, jak mówisz. I, niechaj mi Bóg wybaczy, też było mi tam dobrze!”. „Grzech za grzech, powiem ci więc, że myślę, iż Bóg okropnie by się przejął, gdybyś źle się w nich czuł!” zauważył ze śmiechem Konrad. Potem udał, że poważnieje i spuścił oczy, zerkając ukradkiem na przyjaciela: „Wiesz, jeśli o to chodzi, ja też to robiłem w swoim czasie, bądź spokojny”. Lecz Gaddo chwycił go za ramię, zmuszając, by spojrzał przed siebie: polna droga, którą jechali pięła się ku górze. Na jej szczycie stał jakiś rycerz. Zagradzał im drogę swym wierzchowcem; był bez znaków, miał opuszczoną przyłbicę. Mnisi przystanęli na moment, potem, wymieniwszy pytające spojrzenia, ruszyli stępa. Rycerz podniósł bez słowa lancę i zaszarżował. Konrad, przezwyciężywszy przerażenie, ledwo zdążył ściągnąć Gadda z siedzenia i rzucić się na ziemię z drugiej strony, gdy rycerz wpadł między nich, nacierając gwałtownie na ich konie. Konrad podniósł się, szukając swego wierzchowca, lecz oba rumaki dawno umknęły. Rycerz wyhamował rozbieg i zawrócił. Zatrzymał się chwilę i pogalopował w stronę Konrada. Ten, zwinnie podwinąwszy habit za pas, zaczął biec najszybciej jak potrafił, ale nie miał złudzeń: uciekając piechotą był już trupem. Wtem rzucił się w stronę pobliskiego drzewa. Dopadłszy go uchwycił się poziomego konara i, odbiwszy się nogami w górę, zwinął się w kłębek, podczas gdy rycerz przejechał pod nim. Zeskoczył na ziemię i korzystając z cennych chwil, kiedy tamten usiłował wyhamować rozbieg i zawrócić konia, popędził rozpaczliwie w stronę winnicy. Miał przewagę minimalną, ale jednak przewagę: między gęstymi pędami pieszy poruszał się sprawniej niż jeździec. Istotnie, jego przeciwnik zwolnił bieg. Mnich uciekając gorączkowo zastanawiał się, szukając jakiegoś wyjścia. Tymczasem rycerz zbliżał się... zbliżał się coraz bardziej! Wówczas Konrad skręcił ku polance, wyrwał podtrzymujący pędy pal i solidnie go uchwycił. Potem odwrócił się gwałtownie i zaczął biec w stronę konia. Kilka kroków przed przeciwnikiem wbił w ziemię pal jak tyczkę i skoczył mężczyźnie prosto na plecy z taką gwałtownością, że wysadził go z siodła, zaś koń pogalopował dalej. Rycerz, skrępowany zbroją, upadł ciężko na ziemię. Konrad fiknął kozła i siedział na przeciwniku zanim ten zdołał ochłonąć. Wsunął mu palce pod brzegi przyłbicy i pociągnął z całych sił, usiłując udusić go paskiem podtrzymującym hełm. Lecz mężczyzna, uniósłszy do tyłu pięść walnął go w skroń żelazną rękawicą. Ogłuszony Francuz padł na wznak. Oszołomiony, półprzytomny, uniósł głowę i z przerażeniem zobaczył, że tamten dźwignął się na nogi i składa się do zadania mu śmiertelnego ciosu mieczem. „Sancte Michael!” wrzasnął Konrad i osłonił głowę ramieniem, przygotowując się na cios. Ale cios nie nastąpił. Kiedy odemknął oczy, ujrzał rycerza trzymającego w obu rękach uniesiony miecz, w postawie takiej samej jak przedtem, nieruchomego. Potem tamten upuścił broń, powoli opuścił ramiona i zwalił się w przód, na brzuch. Ze strzałą wbitą w kark, dokładnie u nasady hełmu. Konrad osłupiał, podniósł się i rozejrzał wokoło. Niedaleko stał drugi rycerz, z odkrytą głową i łukiem w ręce. Puszczając konia stępa, nowoprzybyły zbliżył się i Konrad mógł mu się dokładnie przyjrzeć. Był to jeszcze chłopiec o śniadej karnacji, z krótko ostrzyżonymi, gęstymi włosami. Ubrany w strój myśliwski: obcisły zielony kaftan i luźne spodnie. Zbliżył się, zdjął rękawice i wyciągnął rękę do Konrada. „W samą porę, ojcze!” rzekł z uśmiechem. Konrad wszakże nie przyjął wyciągniętej ręki. Uśmiech zgasł na ustach młodziana, który wyprostował się w siodle i gniewnie spoglądał na mnicha. „Kim jesteś?”, zapytał przezornie Konrad. „Zowią mnie Ugolino”, odparł tamten. „Może delia Gherardesca!” rzekł wpadając mu w słowo Konrad. Tamten nie zmieszał się. „Skąd znacie moje nazwisko? Ja was nie znam!”. „Ale ja znam ciebie. Tylko że... nie wiem dlaczego, lecz spodziewałem się tego!” „Nie pojmuję was!” „Ach, nie przejmuj się chłopcze. Nie przejmuj się, podejdź, zobaczymy, kto to taki”. I zaczął ściągać ze zmarłego hełm, wyrwawszy wcześniej strzałę. Młodzian zeskoczył z konia i zbliżył się do trupa. Spod hełmu ukazała się twarz mężczyzny około pięćdziesięcioletniego, o czarnych włosach i równie czarnej brodzie. „Znasz go?”, zapytał Konrad. „Nigdym go nie widział”. „Przecież Piza to niewielkie miasto! Musiałeś go widzieć chociaż raz!”. „To musi być cudzoziemiec. Mówię wam, żem go wcześniej nigdy nie widział!”. „Zgoda, zgoda, wierze ci”, zapewnił Konrad, podkreślając słowa skinieniem ręki. „Dlaczego na was napadł? Chciał was ograbić?”. „Możliwe. Niewiele by jednak znalazł”, odparł Konrad, przeszukując kieszenie nieboszczyka. „No — rzekł z nagła młody Ugolino — nie sądzę, bym był jeszcze potrzebny. Żegnajcie”. Całkowicie obojętny, wskoczył na rumaka, gestem dłoni przesłał pozdrowienie i pogalopował. „Nie trudźcie się zbytnio z dziękowaniem mi!” zawołał odjeżdżając. Konrad obserwował oddalającego się Ugolina, potem pochylił się, by pobłogosławić zwłoki. Pojawił się i Gaddo, nieco poobijany, lecz cały i zdrów. „Nareszcie! — rzekł Konrad na jego widok, — gdzieś się zawieruszył?”. „Kiedy zsunąłem się z konia, upadłem nieszczęśliwie i uderzyłem się w głowę