Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Clark zastanawiał się, czy jest sens dalej naciskać. Raczej nie. Nie znał wprawdzie Kenii, ale w latach siedemdziesiątych pracował krótko w Angoli, co pozwoliło mu wyrobić sobie przekonanie, że Afryka jest kontynentem, gdzie przepisy nie są w specjalnym poszanowaniu, a pieniądze pozwalają załatwić wszystko. Spojrzał w kierunku attaché pogrążonego w rozmowie z głównym konstablem; tytuł był pozostałością z czasów brytyjskich rządów - o czym wiedział z książek Ruarka - podobnie jak szorty i podkolanówki. Policjant najpewniej informował, że handlarz nie jest żadnym przestępcą, natomiast ma łatwość nawiązywania kontaktów z władzami, które w odpowiedniej chwili potrafią zajmować się czymś innym niż jego interesami. A małpy, sądząc po tym, co mówił, nie stanowiły specjalnego rarytasu. Trudno się było dziwić, że kupiec gotów był się z nimi rozstać jak najszybciej; wznoszony przez nie wrzask dawał się porównać jedynie z największym barem w mieście w piątkowy wieczór. Wyciągały przy tym łapki poprzez kraty i usiłowały chwytać ładowaczy. No cóż, nie był to ich najszczęśliwszy dzień, a gdy dostaną się do Atlanty, będzie jeszcze gorzej. Takiej ilości nie przewoziło się do sklepów zoologicznych. Może potrafiły to przeczuć? John nie miał jednak czasu na to, żeby przejmować się małpkami. - Dziękuję za pomoc. Gdybyśmy mieli jeszcze jakieś pytania, zajrzymy do pana. - Żałuję, że nie mogłem powiedzieć nic więcej. Skrucha nie musiała być udawana; nie napracował się specjalnie na swoje pięćset dolarów. Co nie znaczyło, że zamierzał część zwrócić. Obaj agenci zawrócili do samochodu; Chavez był zamyślony, nic nie mówił. Attaché i policjant wymienili uściski dłoni. Kiedy samochód ruszył, John obejrzał się i zobaczył, że handlarz wydobył kopertę i kilka banknotów wręczył stróżowi prawa. - Czego się pan dowiedział? - spytał prawdziwy pułkownik. - Żadnych dokumentów - odparł John. - Tak się tutaj załatwia interesy. Za wywóz tych małp urzędowo jest opłata, ale kupcy mają najczęściej z policjantami i celnikami... - Układ - wtrącił John. - No właśnie, tak to określają. Nie jestem pewien, czy pod wpływem Kazana. - Klatki! - odezwał się nagle Ding. - Co takiego? - zdziwił się John. - Klatki do transportu małp, widzieliśmy już podobne. W Teheranie, w hangarze na lotnisku. Pamiętasz, to nas zdziwiło; druciane klatki w hangarze dla myśliwców. - Cholera, tak! - Następna wskazówka, panie C. Zbiegi okoliczności coraz bardziej się piętrzą. Dokąd teraz? - Chartum. - Widziałem to w kinie. * * * Napływało mnóstwo lokalnych wiadomości. Korespondenci terenowi nabrali na znaczeniu, gdyż główni reporterzy siedzieli uwięzieni w Nowym Jorku, Waszyngtonie, Chicago czy Los Angeles. Najczęstszym obrazem były oddziały Gwardii Narodowej blokujące autostrady przy użyciu Hummerów lub mniejszych pojazdów. Tych blokad nikt nie starał się atakować. Ciężarówki z dostawami artykułów spożywczych i medykamentów przepuszczano po starannym sprawdzeniu; za dzień czy dwa, kiedy zbada się krew na obecność przeciwciał ebola, kierowcy otrzymają przepustki z fotografią, co usprawni ruch. W tej sprawie nikt nie protestował. W przeciwieństwie do innych pojazdów i innych dróg. Chociaż przeważająca część ruchu pomiędzy stanami odbywała się po autostradach, istniała też gęsta sieć bocznych dróg i je także trzeba było zagrodzić. Zabrało to trochę czasu, dlatego mogły się ukazać wywiady z ludźmi, którym udało się przemknąć z jednego stanu do drugiego, a którzy najwyraźniej uważali to za dobry dowcip, a także uczone komentarze, że prezydenckiego dekretu, pomijając jego bezprawność i głupotę, nie sposób było wprowadzić w życie inaczej niż wycinkowo. - To absolutnie niemożliwe - oświadczył jeden z ekspertów komunikacyjnych w porannych wiadomościach. Nie zważając na opinię ekspertów, żołnierze Gwardii Narodowej znali okolicę, w której mieszkali, i potrafili czytać mapy. Nie podobała im się także sugestia, iż są durniami. Do środowego południa na każdej drodze przechodzącej z jednego stanu do drugiego pojawił się uzbrojony posterunek. Stojący wokół pojazdu wojskowego gwardziści z karabinami w rękach i w skafandrach ochronnych przypominali Marsjan. Na tych bocznych drogach dochodziło do konfliktów. Czasami były to tylko słowa: "Mam tam rodzinę, ludzie, puśćcie mnie, to niecały kilometr". Niekiedy wystarczyła rzeczowa argumentacja, bywało jednak, że dochodziło do ostrych sporów, które w dwóch przypadkach zaostrzyły się do tego stopnia, iż padły strzały. Zginął jeden człowiek. W ciągu godziny ta wiadomość stała się główną informacją i znowu komentatorzy zastanawiali się nad zasadnością prezydenckiego posunięcia. Jeden z nich uczynił Ryana bezpośrednio odpowiedzialnym za życie zastrzelonego mężczyzny. Najczęściej jednak nawet ci, którzy chcieli przedostać się na drugą stronę, rezygnowali na widok broni i stanowczej postawy gwardzistów. Podobnie było na granicach między państwami. Kanadyjscy żołnierze i policjanci zamknęli wszystkie przejścia, a amerykańskim obywatelom przebywającym w Kanadzie polecono zgłosić się na badania do najbliższego szpitala, gdzie uprzejmie, lecz stanowczo, poddano ich kwarantannie. Środki zastosowane w Europie, te same co do treści, przybrały różne formy w różnych krajach. Meksykańska armia w porozumieniu z amerykańskimi władzami zamknęła granicę, aby nie dopuścić do ruchu na południe - po raz pierwszy w historii. Nie zamarło do końca życie lokalne. Sklepy, mniejsze i większe, wpuszczały małe grupy klientów, aby dokonali najniezbędniejszych zakupów. Apteki sprzedawały maski chirurgiczne. Wiele osób w sklepach z farbami i chemikaliami nabywało przeznaczone do innych celów maski, a telewizyjni specjaliści informowali, że kiedy nasycić je domowymi środkami dezynfekującymi, działają lepiej niż szpitalne. Nie obyło się bez przedawkowania środków odkażających, co spowodowało reakcje alergiczne, trudności z oddychaniem, a w kilku przypadkach - śmierć. Wszyscy lekarze w kraju mieli pełne ręce roboty. Pierwsze objawy ebola były bardzo podobne do grypy i wiele czasu poświęcono na to, aby uspokajać pacjentów, którzy spodziewali się już najgorszego. Ogólnie rzecz biorąc, ludzie sobie radzili, oglądali telewizję i zastanawiali się, jak długo to jeszcze potrwa. Pracę wykonywały CCZ i MICZUSA, wspomagane przez FBI. Wykryto już sześćset potwierdzonych przypadków ebola, wszystkie mniej czy bardziej związane z osiemnastoma centrami handlowymi. To pozwoliło umiejscowić w czasie początek epidemii, zwracając też uwagę na cztery wielkie imprezy targowe, które jak dotąd nie zaowocowały żadnymi zachorowaniami