Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

- Ale to w końcu przyjemnie być pieseczkiem, Anito, bo każdy pieseczek... - ...chodzi na smyczy - wtrąciła Babetka. - A chodzenie na smyczy to przecież coś cudownego! Usiedliśmy do stołu, ale czekaliśmy z rozpoczęciem kolacji na Prota. Krystynka pobiegła do kancelarii, żeby odciągnąć go od rachunków. Babetka rozmawiała z Anitą o zapiekance, Tomasz bawił się widelcem, Monika skubała frędzle serwety. A ja myślałem o tym, jak szybko zmienił się tu układ sił. I dlaczego? Przez odrobina zazdrości, być może nawet nieuzasadnionej, przez jeden zwrot "nie warto", przez jedno słowo "pieseczku"... A może troszkę i przez różnobarwne piórka papużki? I oni chcieli mi pomagać w pisaniu książki o miłości! A przecież ona dla nich jest jeszcze jak mgła, gęsta, nieprzenikniona, w której każdy krok stawia się po omacku, chwiejnie i tak często wcale nie w tę stronę, w którą pragnie się iść. - O czym ty myślisz, Janie Sebastianie? - usłyszałem głos Anity. - Taką masz minę, jakby świat dookoła ciebie nie istniał. - A tak, siedzę sobie i myślę, Anito, o tym, jak trudno jest ludziom chodzić w czasie mgły. Anita ściągnęła brwi, myślała dość długo, wreszcie powiedziała wolno: - Masz rację, trudno jest, pobłądzić można. Nawet kiedy dwoje idzie blisko siebie, zdarzyć się może, że coś ich rozdzieli. I chociaż mogą ręce do siebie wyciągać, żeby jedno na drugie znowu trafiło, to nie, nie udaje się. Albo jeszcze inaczej może się przytrafić: pochwycisz jakąś rękę, wydaje ci się, że już znalazłeś tego, kogo zgubiłeś, a potem patrzysz: nieprawda! Ta ręka do innego człowieka należy... Monika już plotła czwarty warkoczyk z frędzelków, Tomasz podniósł głowę i wpatrywał się w ciemne belki sufitu. - I dziadka nie ma, i Kryśka przepadła - powiedziała nagle Babetka wstając od stołu. - Pójdę, zobaczę... - Może ja pójdę? - Tomasz przytrzymał ją za łokieć. - Siadaj, Babet, ja pójdę. - Dobrze - odparła Babetka łagodniejszym tonem. - Dobrze, jeżeli chcesz... Tomasz uśmiechnął się do niej, a ona również próbowała odpowiedzieć mu uśmiechem. Widziałem, z jakim wysiłkiem zmuszała do tego swoją buzię, swoje oczy. No cóż, niezbyt dobrze to wyszło. Monika skończyła zaplatać piąty warkoczyk. Tej nocy śniło mi się, że jestem na Capri, na której zresztą nigdy nie byłem, ale od dzieciństwa ta nazwa posiadała dla mnie ogromny urok i od dzieciństwa również wydawało mi się, że właśnie na Capri mógłbym być szczęśliwy. Tylko raz, miałem wtedy dwanaście lat, przeżyłem chwilę rozterki. Przyjaciel mego ojca, filolog, wyjaśnił mi, że nazwa Capri pochodzi od łacińskiego słowa c a p r o s, co znaczy koza. I to sprawiło, że moje marzenia o podróży na Capri zostały nieco stłumione. Wkrótce jednak znowu począłem tam wracać marzeniami. Odwiedzałem moją wyspę każdej niemal nocy, odrywając się w ten sposób od rzeczywistości, od wojennego świata, którego prawem stało się bezprawie. Wróciłem na moją Capri zapominając o pochodzeniu tej nazwy. Teraz bywam tam rzadko, bo już wiem, że szczęście człowieka nie zależy od flory i fauny ani od nieba, pod którym żyje. Tej nocy jednak śniło mi się znowu, że jestem na Capri, że idę stokiem pełnym pachnących narcyzów. Sypiam jednak bardzo czujnie nawet podczas śródziemnomorskich wycieczek i każdy, najdrobniejszy szelest budzi mnie natychmiast. Tym razem ze snu wyrwał mnie szmer za oknem. Zupełnie wyraźnie słyszałem czyjeś kroki. Sięgnąłem po latarkę, którą każdego wieczoru kładłem pod poduszkę. Trzymałem ją w ręku, nie zapaloną, skierowaną jednak w stronę otwartego okna. Kroki wydawały mi się coraz bliższe, a kiedy ucichły, byłem już pewien, że ktoś przystanął pod moim oknem. Wpatrywałem się w ciemny prostokąt i nie było mi przyjemnie. Nagle ujrzałem przed sobą nieczytelny zarys czyjejś sylwetki. Prot! - pomyślałem przesuwając wyłącznik latarki. Ale to nie był Prot. W smudze światła zobaczyłem obcą twarz okoloną obfitym zarostem. Wszystko trwało sekundy, ale zdążyłem sobie w tym czasie uświadomić, że z pewnością nie była to twarz brodatego człowieka, który towarzyszył Protowi w czasie jego nocnej wędrówki. Ten nowy brodacz zniknął mi z oczu równie błyskawicznie, jak się pojawił. Zerwałem się z łóżka i dopadłem okna. - Stać! - krzyknąłem, widząc, że ciemna postać ginie mi z oczu w krzakach malin. W mgnieniu oka wyskoczyłem przez okno i skierowałem światło latarki na krzewy. Kiedy przedarłem się przez kłujące gałęzie, zobaczyłem, że nieznajomy biegnie w stronę szkółki. Byłem bez szans, moja nie najlepsza forma fizyczna z góry przekreślała sukces jakiejkolwiek pogoni. Mogłem jedynie możliwie szybko wrócić do domu, obudzić Prota i zawiadomić go o nocnej wizycie obcego brodacza. Pobiegłem wzdłuż żywopłotu, a potem ścieżką do drzwi wejściowych. Były zamknięte, zauważyłem jednak, że okno pokoju, w którym sypiał Prot, jest lekko uchylone. Po chwili stałem już przy jego łóżku. - Procie! - zawołałem, gwałtownie szarpiąc go za ramię. Usiadł, przytomny od razu. - Co wam...? - zapytał z przestrachem. - Co wam, Janie...? - Procie, przed chwilą ktoś zaglądał do mojego pokoju. Goniłem go, ale uciekł! - mówiłem, szukając jednocześnie wyłącznika przy nocnej lampce. Kiedy zapaliłem światło, Prot miał już buty na nogach