Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

- Bo nigdy nie chodziło o wasze dziecko - odrzekła syczącym głosem służka. I znów nastało milczenie, po czym pątnik, który przez ten czas nabrał ducha i osądził, że Jurand musi się już teraz więcej hamować, rzekł: - Taka jest wola braci Szomberga i Markwarta. Służka zaś mówiła dalej: - Oto powiecie, że ten pątnik, który przyjechał ze mną, przywiózł wam okup, my zaś odjedziem stąd ze szlachetnym panem de Bergow i z jeńcami. - Jak to? - rzekł Jurand marszcząc brwi – zali myślicie, że wam oddam jeńców, nim mi dziecko wrócicie? - Uczyńcie, panie, jeszcze inaczej. Możecie sami jechać po córkę do Szczytna, dokąd wam ją bracia przywiozą. - Ja? do Szczytna? - Bo gdyby ją znów zbójcy w drodze porwali, znów posąd wasz i tutejszych ludzi padłby na pobożnych rycerzy, i dlatego ci wolą ją wam do rąk własnych oddać. - A kto zaś zaręczy mi, że wrócę, gdy sam wlezę wilkowi w gardziel? - Cnota braci, sprawiedliwość ich i pobożność. Jurand począł chodzić po izbie. Począł już przewidywać zdradę i obawiał się jej, ale czuł jednocześnie, że Krzyżacy mogą mu nałożyć warunki, jakie im się podoba - i że jest wobec nich bezsilny. Jednakże przyszedł mu widocznie do głowy jakiś sposób, gdyż zatrzymawszy się nagle przed pątnikiem, począł mu się bystro przypatrywać, po czym zwrócił się do slużki i rzekł: - Dobrze. Pojadę do Szczytna. Wy i ten człowiek, który ma na sobie szaty pątnicze, ostaniecie tu do mego powrotu, po którym odjedziecie z de Bergowem i z jeńcami. - Nie chcecie, panie, zawierzyć zakonnikom - rzekł pątnik - jakże więc oni mają wam zawierzyć, że wróciwszy wypuścicie nas i de Bergowa? Twarz Juranda pobladła ze wzburzenia i nastała groźna chwila, w której już, już zdawało się, że chwyci pątnika za pierś i weźmie go pod kolano - Iecz zdusił w sobie gniew, odetchnął głęboko i począł mówić z wolna i dobitnie: - Ktośkolwiek jest, nie naginaj zbyt mojej cierpliwości, aby zaś nie pękła. A pątnik zwrócił się do siostry: - Mówcie! co wam kazano. - Panie - rzekła - waszej przysiędze na miecz i na rycerską cześć nie ośmielilibyśmy się nie wierzyć, ale i wam nie przystoi składać przed ludźmi prostego stanu przysięgi i nas nie po waszą przysięgę przysłano. - Po cóż was przysłano? - Powiedzieli nam bracia, iż macie nie mówiąc nic nikomu stawić się w Szczytnie z panem de Bergow i z jeńcami. Na to ramiona Juranda poczęły się cofać w tył, a palce rozszerzać się na kształt szponów drapieżnego ptaka; na koniec, stanąwszy przed niewiastą, pochylił się tak, jakby chciał jej mówić do ucha, i rzekł: - Azali nie powiedziano wam, że każę was i Bergowa kołem połamać w Spychowie? - Wasza córka jest w mocy braci, a pod opieką Szomberga i Markwarta - odrzekła z naciskiem siostra. - Zbójców, trucicieli, katów! - wybuchnął Jurand. - Którzy potrafią nas pomścić, a którzy rzekli nam na odjezdnym tak: "Jeśliby nie miał spełnić wszystkich naszych rozkazów, lepiej by było, by ta dziewka umarła, jako i Witoldowe dzieci pomarły." Wybierajcie! - I zrozumiejcie, żeście w mocy komturów - ozwał się pątnik. - Nie chcą oni uczynić wam krzywdy, i starosta ze Szczytna przysyła wam przez nas słowo, że wolni wyjedziecie z jego zamku - ale chcą, byście za te, któreście im wyrządzili, przysłai pokłonić się przed krzyżackim płaszczem i błagać o łaskę zwycięzców. Chcą wam przebaczyć, ale wpierw chcą zgiąć wasz hardy kark. Głosiliście ich za zdrajców i krzywoprzysięzców - więc chcą, byście się zdali na ich wiarę. Wrócą wolność i wam, i córce - ale musicie o nią błagać. Deptaliście ich - musicie przysiąc, iż ręka wasza nigdy się na biały płaszcz nie wzniesie. - Tak chcą komturowie - dodała niewiasta a z nimi Markwart i Szomberg. Nastała chwila śmiertelnej ciszy. Zdawało się tylko, że gdzieś między belkami pułapu jakieś przytłumione echo powtarza jakby z przerażeniem: "Markwart... Szomberg." Zza okien dochodziły też nawoływania Jurandowych łuczników czuwających na wałach przy ostrokole gródka. Pątnik i służka zakonna przez długi czas spoglądali to na siebie, to na Juranda, który siedział oparty o ścianę, nieruchomy i z twarzą pogrążoną w cieniu padającym na nią od pęku skór, zawieszonych przy oknie. W głowie pozostała mu jedna tylko myśl, że jeśli nie uczyni tego, czego Krzyżacy chcą - uduszą mu dziecko; jeśli zaś uczyni, to i tak może nie uratować ani Danusi, ani siebie. I nie widział żadnej rady, żadnego wyjścia. Czuł nad sobą niemiłosierną przemoc, która go zgniotła. W duszy widział już żelazne ręce Krzyżaka na szyi Danusi znając ich bowiem nie wątpił ani chwili, że ją zamordują, zakopią w wale zamkowym, a potem się wyprą, wyprzysięgną - i wówczas któż zdola im dowieść, że to oni ją porwali? Miał wprawdzie Jurand w ręku wysłańców, mógł ich zawieźć księciu, mękami wydobyć z nich zeznania ale Krzyżacy rnieli Danusię - i mogli także nie pożałować dla niej mąk. I przez chwilę zdawało mu się, że dziecko wyciąga do niego ręce z dalekości, prosząc o ratunek. Gdyby choć wiedział na pewno, że ona jest w Szczytnie, mógłby ruszyć tej samej nocy ku granicy, na paść na nie spodziewających się napadu Niemców, wziąć zamek, wyciąć załogę i uwolnić dziecko - ale jej mogło nie być i pewnie nie było w Szczytnie. Jeszcze mignęło mu błyskawicą przez głowę, że gdyby chwycił niewiastę i pątnika, a zawiózł ich wprost do wielkiego mistrza, może mistrz wydobyłby z nich zeznania i kazał mu oddać córkę, ale błyskawica ta jak zapaliła się, tak i wnet zgasła... Przecie ci ludzie mogli powiedzieć mistrzowi, że przyjechali wykupić Sergowa i że nic o żadnej dziewczynie nie wiedzą. Nie! ta droga nie wiodła do niczego - ale któraż wiodła? Pomyślał bowiem, że jeśli pojedzie do Szczytna, to go skują i wtrącą do podziemia, a Danusi i tak nie puszczą, choćby dlatego, by się nie wydało, że ją porwali. A tymczasem śmierć jest nad jedynym dzieckiem, śmierć nad ostatnią drogą głową!... I wreszcie myśli poczęły mu się plątać, a boleść stała się tak wielka, że przesiliła się i przeszła w odrętwienie. Siedział nieruchomie dlatego, że ciało jego stało się martwe, jakby wykute z kamienia. Gdyby chciał podnieść się w tej chwili, nie byłby zdołał tego dokazać. Tymczasem tamtym sprzykrzyło się długie czekanie, więc służka zakonna podniosła się i rzekła: Już i świt niezadługo - więc pozwólcie nam odejść, panie, albowiem potrzebujemy spoczynku. - I posiłku po długiej drodze - dodał pątnik. Po czym oboje skłonili się Jurandowi i - wyszli. On zaś siedział dalej bez ruchu, jakby ujęty snem lub martwy. Ale po chwili drzwi uchyliły się i ukazał się w nich Zbyszko, a za nim ksiądz Kaleb. - Cóż wysłańcy? czego chcą? - zapytał młody rycerz zbliżając się do Juranda. Jurand drgnął, ale zrazu nie odrzekł nic, począł tylko mrugać mocno jak człowiek zbudzony z twardego snu