Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Może byłbym lepszym prezydentem niż Yillon. - Ja w każdym razie miałem szczęście - rzekł Sarveux. - Gdyby komisarz Finn nie znał dokładnego miejsca pobytu Yillona w momencie, kiedy bezczelnie przyszedł pan do mojego biura, być może nikt nigdy nie zorientowałby się w oszustwie. Szczerze mówiąc, chętnie widziałbym pana na szubienicy. - Na wszelki wypadek zabezpieczyłem się - rzekł Gly spokojnie. - Dokładny dziennik mojej współpracy ze Stowarzyszeniem Wolnego Quebecu, taśmy z rozmów z Yillonem, film video, na którym pańska żona wykonuje z panem ministrem różne numery; można by z tego wykroić niezły skandal. Może lepiej dać mi pożyć. - Kiedy to dostanę? - spytał Sarveux. - Przyślę panu instrukcję, gdzie tego szukać, jak już będę w bezpiecznym miejscu, poza pańskim zasięgiem. - A jaką mam gwarancję, że nie będzie mnie pan szantażował? - Żadnej, oczywiście. - Gly uśmiechnął się szatańsko. - Sukinsyn! - syknął wściekle Sarveux. - A ty to co, lepszy? - odparował Gly. - Patrzyłeś spokojnie, jak wykańczam twojego politycznego konkurenta i twoją ukochaną małżonkę. I zapłaciłeś mi za to rządowymi pieniędzmi. Cuchniesz gorzej niż ja, Sarveux. Poza tym też zrobiłeś niezły interes. Kazania i wyzwiska możesz kierować do lustra. Sarveux cały się trząsł, kipiała W nim wściekłość. - Wynoś się stąd... Wynoś się z Kanady... - Z najwyższą przyjemnością. Sarveux opanował się. - Do widzenia, panie Gly; może spotkamy się w piekle. - Już w nim jesteśmy... Chwycił ciężkie walizki i ruszył do samolotu. Kiedy maszyna kołowała już na koniec pasa startowego, Gly odetchnął głęboko i wziął sobie drinka. Nieźle, pomyślał, trzydzieści milionów dolców plus samolot. To się nazywa odejść w wielkim stylu. Zabrzęczał telefon. Dzwonił pilot. - Jesteśmy gotowi do startu. Możesz mi już podać kierunek lotu? - Prosto na południe, do Stanów. Leć nisko, żeby uniknąć radaru. Sto mil za granicą wejdź na wysokość rejsową, ustaw kurs na Montserrat i włącz autopilota. - Montserrat? Gdzie to jest? - Jedna z wysp w Małych Antylach, na południowy wschód od Puerto Rico. Obudź mnie, jak dolecimy. - Przyjemnych snów, szefie. Gly zagłębił się w fotelu, nie zawracając sobie głowy pasami bezpieczeństwa. Przez chwilę czuł się nieśmiertelny. Uśmiechnął się do siebie, widząc przez szybę dwie postaci na tle świateł hangaru. Ten Sarveux to głupiec, pomyślał. Gdyby on, Gly, był na miejscu premiera, kazałby podłożyć bombę w samolocie, albo po prostu wydałby lotnictwu wojskowemu rozkaz zestrzelenia maszyny. To ostatnie wciąż jeszcze było możliwe, choć raczej mało prawdopodobne. - Jak to ma działać? - spytał Sarveux, kiedy samolot Yillona zniknął w deszczu i ciemnościach. - To taka sztuczka z autopilotem. Kiedy się go włączy, maszyna zaczyna powoli iść w górę, ale wysokościomierz tego nie wykazuje; nie włącza się więc system wyrównywania ciśnienia i w kabinie zaczyna brakować tlenu. Zanim pilot zorientuje się, że coś jest nie w porządku, będzie już za późno. - A nie może wyłączyć autopilota? Finn potrząsnął głową. - Autopilot jest zablokowany: od momentu włączenia wykonuje ustawiony wcześniej program i nie można tego zmienić. Pilot może oczywiście rozwalić całą aparaturę, ale nic mu to nie pomoże: nie odzyska już kontroli nad maszyną. - A więc wszyscy trzej stracą przytomność z niedotlenienia? - A jak paliwo się skończy, spadną do oceanu. - Mogą spaść na ląd - zaniepokoił się Sarveux. - To mało prawdopodobne - powiedział Finn. - Przy założeniu, że mają duży zapas paliwa i że Gly będzie chciał uciec jak najdalej, mamy szansę osiem do jednego, że wpadną w wodę, i to głęboką. Sarveux zamyślił się przez chwilę. - A informacje dla prasy? - Już opracowane i gotowe do wysłania do agencji. Komisarz Finn otworzył parasol i ruszyli w stronę limuzyny premiera. Na pasie dojazdowym tworzyły się już spore kałuże. Jeden z ludzi Finna zgasił światła hangaru i pasa startowego. Przy samochodzie Sarveux zatrzymał się i spojrzał w hebanowe niebo. Cichnący pomruk samolotu zmieszał się z szumem deszczu. - Szkoda, że Gly nigdy się nie dowie, jak go wykołowaliśmy. On jeden potrafiłby to docenić. Nazajutrz agencje prasowe otrzymały dramatyczny telex: OTTAWA, 6z10 (wiadomość specjalna) Dziś rano samolot Henriego Yillona, kandydata na prezydenta Quebecu, spadł do Oceanu Atlantyckiego ok. 200 mil na północny wschód od stolicy Guyany Francuskiej, Cayenne. Dwusilnikowy odrzutowiec typu Albatross pilotował osobiście pan Yillon, a jedynym pasażerem na pokładzie była pani Danielle Sarveux, żona premiera Kanady. Pan Yillon i pani Sarveux odlecieli w nocy z Ottawy do Quebecu. Ponieważ nie wylądowali w przewidzianym terminie, a wszelkie próby nawiązania kontaktu radiowego nie dały rezultatu, zaalarmowano służby poszukiwawcze. Niestety, władze kanadyjskie nie od razu zorientowały się, że samolot znalazł się nad terytorium Stanów Zjednoczonych; wiele godzin stracono na bezowocne przeszukiwanie terenów między Ottawą a Quebekiem. Dopiero nad ranem concorde linii "Air France" zauważył na południe od Bermudów jakiś nie zidentyfikowany samolot. Został on rozpoznany przez myśliwce z lotniskowca USS "Kitty Hawk" jako maszyna typu Albatross. Samolot znajdował się na wysokości 55 000 stóp, czyli 8 000 stóp powyżej pułapu dozwolonego dla tego typu maszyn. Porucznik Arthur Hancock, który pierwszy zbliżył się do samolotu pana Yillona, twierdzi, że człowiek w kabinie pilota nie poruszał się i nie reagował na żadne sygnały. Amerykański lotnik widział następnie, jak Albatross wpadł w korkociąg i zleciał do oceanu. "Nie znamy jeszcze przyczyny wypadku - stwierdził Ian Stone, rzecznik Kanadyjskiej Kontroli Ruchu Powietrznego. - Można jedynie przypuszczać, że pani Sarveux i pan Yillon stracili przytomność z powodu dekompresji kabiny i niedostatku tlenu, po czym autopilot prowadził maszynę jeszcze przez 3000 mil ustalonym kursem. Po wyczerpaniu paliwa samolot spadł do oceanu". Akcja poszukiwawcza trwa, ale nie znaleziono dotąd żadnych śladów. Premier Charles Sarveux był nieobecny w czasie tych strasznych wydarzeń i odmawia wszelkich komentarzy. Rozdział 79 Poranna mgła okryła dolinę Hudsonu, ograniczając widoczność do pięćdziesięciu jardów. Swój ośrodek dowodzenia, zorganizowany w dużym samochodzie kempingowym pożyczonym od miejscowego farmera, Pitt zlokalizował po zachodniej stronie wzgórza