Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Pitt nie interesował się nim więcej. Delikatnie wyjął Loren z kokonu i zaniósł do otwartej windy. Sprawdził bezpieczniki, zobaczył, że są w porządku, ale mimo to silniki nie włączały się, kiedy przyciskał guzik “Do góry”. Nie mógł wiedzieć, że wyczerpało się paliwo prądnic wytwarzających na barce elektryczność. Generatory wyłączyły się i baterie oświetlenia awaryjnego dostarczały prąd tylko do lamp podsufitowych. Przeszukał składzik i znalazł w nim kawałek liny, którą zawiązał pod pachami Loren. Potem przecisnął się przez luk w suficie kabiny windy i po metalowej drabince wspiął się na pokład barki. Powoli, delikatnie opuścił Loren na przerdzewiały pokład. Zmęczony, odpoczywał minutę, łapiąc oddech i rozglądając się. “Stonewall Jackson” wciąż palił się gwałtownie, ale walczono z pożarem, wykorzystując węże pożarnicze na pchaczu. W odległości mniej więcej dwóch mil na zachód kuter Ochrony Wybrzeża rozcinał fale, podążając w ich kierunku, a na południu rysował się ledwo widoczny kształt kiosku okrętu podwodnego o napędzie nuklearnym. Pitt zabezpieczył Loren przed spadnięciem do wody, przywiązując ją kawałkiem liny do knagi, i wrócił pod pokład. Kiedy ponownie wszedł do pomieszczenia z kokonami, zobaczył, że Lee Tong zniknął. Przez korytarz ciągnął się krwawy ślad, który ginął w otwartym luku prowadzącym na dół, do części magazynowej. Nie widział powodu, żeby tracić czas na umierającego mordercę, i zabrał się do ratowania wiceprezydenta. Zanim zrobił dwa kroki, potworna eksplozja wyrzuciła go do góry i cisnęła na odległość dwudziestu stóp w głąb korytarza. Wstrząs odebrał mu oddech, a dzwonienie w uszach zagłuszyło szum morza, wdzierającego się przez dziurę wydartą w kadłubie barki. Niezgrabnie stanął na czworakach. W miarę jak znikała mgła zasnuwająca mu wzrok, zaczął uświadamiać sobie, co się stało. Lee Tong zdetonował przed śmiercią ładunek wybuchowy. Woda zaczynała już zalewać podłogę korytarza. Pitt z wysiłkiem wstał i jak pijany wtoczył się do pomieszczenia z kokonami. Wiceprezydent spojrzał na niego i próbował coś powiedzieć, ale zanim zdążył wydać jakiś dźwięk, Pitt przerzucił go sobie przez ramię i zaczął iść w stronę windy. Sięgająca mu do kolan woda chlupotała o ściany korytarza. Wiedział, że tylko sekundy dzielą barkę od zatonięcia. Kiedy dotarł do otwartej windy, woda sięgała mu już do piersi i właściwie na pół wszedł, na pół wpłynął do kabinki. Przepchnął Margolina przez luk w suficie, potem przycisnął go do piersi i po żelaznej drabinie zaczął wspinać się w kierunku maleńkiego kwadratu błękitnego nieba, który wydawał się znajdować w odległości wielu mil. Przypomniał sobie, że przywiązał Loren do pokładu, chcąc zabezpieczyć ją przed stoczeniem się do morza. Przez głowę przepłynęła mu koszmarna myśl, że kiedy barka zatonie, pociągnie ją ze sobą na dno. Widział pianę podnoszącą się szybem windy i każdą cząstką woli walczył o ocalenie życia Margolina i Loren. Miał wrażenie, że ktoś wyrywa mu ramiona ze stawów. Przed oczyma migotały mu białe punkty, a ból w pękniętych żebrach zmienił się w potworną mękę. Nagle dłoń ześlizgnęła mu się na złuszczonej rdzy i niemal poleciał do tyłu, w wodę kłębiącą się u jego stóp. Tak łatwo było się poddać, zapaść w mrok i uwolnić od cierpień szarpiących ciało. Ale nie poddawał się. Klamra po klamrze piął się w górę, choć bezwładne ciało Margolina ciążyło mu coraz bardziej. Słuch powoli powracał - dobiegł go dziwny, miarowy dźwięk. Barka zadygotała. Widać było, że za chwilę pójdzie na dno. Nieoczekiwanie nad Pittem pojawił się czarny kształt, a potem jego wyciągnięta ręka natrafiła na czyjąś dłoń. Rozrachunki LIFTONIC QW-607 Rozdział 75 Przewodniczący Izby Reprezentantów Alan Moran czekał na ostateczny wynik toczącego się w Senacie procesu. Z pewnym siebie uśmieszkiem spacerował po Sali Wschodniej Białego Domu, rozmawiając ze swoimi współpracownikami i najbliższymi doradcami. Powitał niewielką grupkę przywódców partyjnych, a potem odwrócił się i przeprosił zebranych, widząc wchodzącego do pokoju Sekretarza Stanu Douglasa Oatesa i Sekretarza Obrony Jesse Simmonsa. Podszedł do nich i wyciągnął rękę, ale Oates zignorował ten gest. Moran wzruszył ramionami. - No cóż, widzę, że nie ma pan ochoty wielbić Cezara, ale nie modli się też pan o jego śmierć. - Przypomniał mi pan pewien stary gangsterski film, który widziałem w dzieciństwie - odparł lodowatym tonem Oates. - Tytuł doskonale pasuje. - O, doprawdy? A jaki to był film? - “Mały Cezar”. Uśmiech Morana przekształcił się w groźny grymas