Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

— Żeby się chociaż czymś naprawdę zainteresowali— skarży się papa — a ci, jak dostaną nowe zabawki, to tylko niszczą i rzucają w kąt. Można sobie wyobrazić, jakie spustoszenie sieją w domu następcy Zorro, Supermanów i krwawych Indian. Okrążyliśmy Houston, na polach naftowych rytmicznie pracują pompy jak olbrzymie huśtawki. Ciągną z ziemi złoto Teksasu — ropę. Na widnokręgu wyłażą powoli sine góry, oddzielnie stojące masywy. Pod wieczór zmieniają kolor na fioletowy. Blisko widać, daleko dybać. Samochód w miejscu nie stoi, a wielka płaska równina ani rusz nie chce się przesunąć do tyłu. Wiercę się na swoim miejscu, bo tyłek cierpnie od siedzenia w tej samej pozycji. Obok szosy wiedzie tor. Powolutku doganiamy pociąg towarowy. Jedzie osiemdziesiąt na godzinę. Około stu pięćdziesięciu wagonów ciągną cztery lokomotywy motorowe typu Diesel. — Sięgnij po papierosy — odezwał się John — powinny być w kufrze na samym wierzchu. Odemknąłem wieko, papierosy musiały się stoczyć w róg. Odgiąłem pierwszą warstwę koszul. Tuż pod nimi leżał duży rewolwer, spluwa, jak się patrzy. Tylko odwrócić się i otworzyć wieko kufra. Zakryłem broń, znalazłem papierosy i podałem bez słowa paczkę. Nocowaliśmy w San Antonio i nie wiedziałem, że śpię pod dachem Polaka. Dopiero rano zauważyłem nazwisko kończące się na -ski. Zaraz pokazał numer wytatuowany na ramieniu i zaczął wyciągać pamiętniki z obozu. Po wojnie tu się osiedlił i kupił stary hotel. Jeszcze kilka lat i hotel się rozsypie. Boję się, że byliśmy jego jedynymi gośćmi tej nocy. Trąbienie przerwało nam rozmowę, Falcon się niecierpliwił. Zbliżaliśmy się do granicy meksykańskiej, czekałem na to, żeby zobaczyć pustynię, ale na pustyni powinno być pusto, a tu wkoło kaktusy, suche krzaki, kamienie i wzgórza. Olbrzymie góry o płaskich wierzchołkach wyrastają oddzielnie, jakby ktoś skutecznie wypielił wszystkie mniejsze w okolicy. Jeżeli w pobliżu takiej górki znajduje się miejscowość, dzieciaki z high school malują lub układają z wielkich kamieni wielkie napisy na zboczu — nazwą miejscowości. Taki szyldzik widać z daleka, z samochodu lub samolotu. Dobrze, że im do głowy nie przyszło napisać Zorro. Nie wiem jak rozmowa zeszła na masonerię. Pewnie że wiem, co to takiego. No więc on, John Stack, jest masonem. Popatrzyłem na niego, jakby go żywcem przeniesiono z XVIII lub XIX wieku. Wtedy to było modne w Europie. A jak jest w Ameryce? — Naszym założeniem jest miłość bliźniego... — zdjął z palca duży złoty pierścień i podał do obejrzenia — do pełnego wtajemniczenia trzeba przejść trzydzieści trzy stopnie, to jest odznaka najwyższej godności. Zabrało mi to czternaście lat. Pogratulowałem i oddałem pierścień. Już się widzę masonem. — W jaki sposób mógłbym się wtajemniczyć? — W okręgu, w którym mieszkasz, musisz znaleźć kogoś, kto będzie cię zaznajamiał z naukami masońskimi. — Co to za nauki? — To tajemnica. My nie mamy żadnych ksiąg, wszystko trzeba zapamiętać, by potem uczyć innych. Nie zdołałem z niego wyciągnąć, co się robi w lożach masońskich. Nie dowiedziałem się nic więcej. Jakby go zamurowało. Patrzyłem na niego z podziwem — pod tymi szpakowatymi włosami przechowuje tajemnice trzydziestu trzech stopni wtajemniczenia. El Paso, miasto osnute legendą kowbojskich rozróbek na kilka pokoleń w obie strony, leży w samym rożku Teksasu na granicy z Meksykiem. Ileż to piosenek sławiło tutejsze bary i kantyny. Po strzelaninie można było pryskać do Meksyku, tędy wiodła droga ucieczki. Wymiana następowała w obie strony, w całym El Paso można mówić po hiszpańsku, czasem z lepszym skutkiem niż po angielsku. Mieszkańcy też na Meksykanów wyglądają bardziej niż na jakąkolwiek inną narodowość. Oto El Paso. Leży wianuszkiem dookoła wysokiej góry, którą trzeba objeżdżać w kółko. Po przeciwnej stronie widać Meksyk, miasto Ciudad Juarez, jakże biednie wyglądające. Dwóch sąsiadów rozdziela Rio Grandę del Norte, ale wcale nie taka „grandę”. Kamiennym korytem płynie struga brudnej wody. Chyba w czasie powodzi rzeka przybiera większe rozmiary. Po drugiej stronie widać na zboczu gliniane chatynki, nie najlepiej się ludziom powodzi. A może im z tym dobrze? Przez jezdnię przeszło kilku Murzynów, John musiał przyhamować. — Przeklęte Negry, wszędzie muszą wleźć te czarnuchy. Opędzić się nie można. Gdzie pójdziesz, wszędzie ich spotkasz. Paskudztwo! Przedtem powiedziałem, że John jest małomówny. Teraz muszę zrobić wyjątek. Na temat Murzynów i kolorowych w ogóle wypowiadał jeszcze przez kwadrans uwagi jak wyżej bez specjalnej zachęty z mojej strony. Natomiast ja się zrobiłem małomówny. Zostawiliśmy z tyłu górę, El Paso, sto pięćdziesiąt tysięcy jego mieszkańców, największy stan amerykański, i dzień