Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

W przeciwieństwie do innych zachowywali się spokojnie, nie rywalizowali ze sobą, co w warunkach więziennych było rzadkością. Ten fakt osłabił czujność strażników, co Pattersonowie potrafili skutecznie wykorzystać. Z oczywistych względów więzienia buduje się tak, by nie dało się ich łatwo zdemolować. Żelbetowych podłóg niczym się nie przykrywa, bo wykładziny czy płytki wkrótce zostałyby zerwane jako materiał na podpałkę albo w innym niecnym celu. Twarda, gładka, betonowa podłoga świetnie nadawała się do ostrzenia narzędzi. Każdy z braci miał już prosty odcinek ciężkiego, metalowego pręta wyrwanego z ramy łóżka. Nikt jeszcze nie skonstruował więziennego łóżka, w którym nie ma metalu, a metal to dobry materiał na broń. W gwarze więziennej taka broń nazywa się szpilą, ohydne słowo, w pełni odpowiadające ohydnemu celowi. Zgodnie z prawem, areszty i więzienia nie mogą być li tylko klatkami do trzymania więźniów jak zwierząt w zoo, toteż w tym więzieniu, jak i w innych, znajdował się warsztat rękodzielniczy. Sędziowie twierdzą bowiem od lat, że bezczynny umysł to warsztat diabła. To, że diabeł i tak już rezyduje w umysłach przestępców, oznacza zaś, że więzienne warsztaty dostarczają narzędzi i materiałów do wytwarzania lepszych szpil. W tym przypadku każdy z braci miał po kawałku wydrążonego drewna i trochę taśmy izolacyjnej. Henry i Harvey pracowali na zmiany: jeden ostrzył pręt o beton, by uzyskać ostrze przypominające igłę, a drugi wypatrywał, czy nadchodzi strażnik. Pręty były wysokiej jakości, toteż ostrzenie trwało dobrych kilka godzin, ale w więzieniu nie można narzekać na brak wolnego czasu. Po wyostrzeniu każdy pręt zamocowali w otworach drewnianych rękojeści. Tak się cudownie złożyło, że otwory, wyżłobione warsztatową frezarką, miały idealną długość i średnicę. Taśmą izolacyjną zaklinowali mocno pręty w drewnianych rączkach i już obaj bracia mieli gotowe piętnastocentymetrowe szpile, którymi można było zadać człowiekowi głębokie rany kłute. Szpile ukryli - w tym więźniowie mają ogromną wprawę - i omówili taktykę. Każdy absolwent szkoły partyzantki miejskiej lub terrorystycznej cmoknąłby z podziwu. Choć bracia Pattersonowie posługiwali się chamskim językiem, a w dyskusji brakowało technicznego żargonu, jakiego zwykli używać wyszkoleni specjaliści w walkach ulicznych, bezbłędnie pojmowali, o co chodzi w takiej misji. Znali zasady skrytego podejścia, rozumieli znaczenie manewru i zmylenia śladów, wiedzieli też, że należy sprzątnąć teren po pomyślnym zakończeniu misji. Liczyli przy tym na cichą współpracę towarzyszy z celi, bo areszty i więzienia, choć to miejsca okrutne i podłe, pozostają jednak ścisłymi społecznościami, a piraci zdecydowanie nie cieszyli się popularnością, podczas gdy Pattersonowie plasowali się wysoko w hierarchii, jako twardzi, uczciwi bandyci. Poza tym każdy wiedział, że nie należy im raczej wchodzić w drogę, co również zachęcało do współpracy, a odstraszało kapusiów. W więzieniach panuje także rygor higieniczny. Ponieważ wśród przestępców przeważają ludzie niezbyt skorzy do kąpieli, co grozi wybuchem epidemii, od zbiorowego prysznicu nikt się nie wymiga. Na to właśnie liczyli bracia Pattersonowie. - Jak to? - mężczyzna z hiszpańskim akcentem spytał wreszcie Stuarta. - A no tak, że wyjdą po ośmiu latach. Biorąc pod uwagę, że wymordowali czteroosobową rodzinę oraz zostali przyłapani z dużą ilością kokainy, jest to i tak cholernie dobre wyjście - odparł adwokat. Nie lubił załatwiać interesów w niedziele, a szczególnie nie lubił załatwiać interesów z tym facetem we własnym domu z rodziną w ogrodzie, ale sam przecież podjął się zarabiać na handlarzach narkotyków. Powtarzał sobie co najmniej dziesięć razy, prowadząc każdą taką sprawę, że był głupcem, gdy po raz pierwszy zgodził się bronić ich człowieka - i udało mu się go wyciągnąć, bo agenci urzędu do walki z narkotykami zlekceważyli procedurę, naginając dowody i przegrywając klasyczny przypadek uchybień formalnych. Tym sukcesem nie tylko zarobił pięćdziesiąt tysięcy dolarów za cztery dni pracy, ale także zdobył sobie nazwisko w narkotykowym środowisku, które miało dużo forsy do stracenia... albo opłacenia dobrych prawników. Takim ludziom niełatwo powiedzieć „nie". Byli naprawdę groźni. Zdarzało się, że zabijali prawnika, który nie spełnił ich oczekiwań. A płacili dobrze, tak dobrze, że miał dość czasu, by służyć swoim niewątpliwym talentem mniej zasobnym klientom, którzy nie mogli mu płacić. Przynajmniej tak perswadował sobie w bezsenne noce, usprawiedliwiając interesy z tymi gadami. - Niech pan zrozumie, że nad tymi facetami wisiało krzesło elektryczne, a co najmniej dożywocie, i mnie się udało zbić to do dwudziestu lat z wypuszczeniem po ośmiu. I niech mi kto powie, że to nie świetny interes. - Dało się ubić lepszy - odpowiedział mężczyzna z tępym wzrokiem i głosem tak pozbawionym emocji, że sprawiał wrażenie automatu. I to bardzo groźnego automatu dla prawnika, który nigdy w życiu ani nie posiadał ani nie użył broni. To była druga strona równania. Wynajmowali nie tylko jego. Gdzieś indziej był inny prawnik, który tylko doradzał, nie angażując się bezpośrednio w sprawę. Ot, prosta zapobiegliwość, mądra również z profesjonalnego punktu widzenia, zawsze lepiej bowiem zasięgnąć drugiej opinii na każdy temat. Oznaczało to również, że w szczególnych przypadkach handlarze mogli upewnić się, czy ich własny prawnik nie ma podejrzanych konszachtów z urzędami państwowymi, co zdarzało się przecież w krajach, z których pochodzili. A co miało też miejsce i tutaj, dodadzą złośliwi. Stuart mógł postawić wszystko na informacje uzyskane od marynarzy Straży Przybrzeżnej i liczyć na umorzenie całej sprawy. Ryzyko szacował na pięćdziesiąt procent