Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Pomawiano go, że niekiedy kłamał, on sam przyznawał się tylko do tego, że bajeczka układał. Nie ma w tym nic złego. Koncepta jego, choć dowcipne i ostre, były tego rodzaju, że nikomu nie szkodziły, honoru niczyjego nie tykały. Żartował ze słabości ludzkich — nie sięgał w stosunki, których nie godziło się odsłaniać. Lubiono go powszechnie. Był to gość pożądany wszędzie i witany radośnie. Stary kawaler, choć mu się gęsto siwy włos przerzucał w pozostałych na czuprynie i wąsach, dla kobiet był galant, nadskakujący i wielbiciel wdzięków tak zapalczywy, że je często widział tam, gdzie ich nie było. W sąsiedztwie, nie zważając na to, jak kto z kim był, Erdziwiłł bywał wszędzie, a częściej się do pojednania zwaśnionych przyłożył, niż do zajątrzenia niechęci. Bywał też i u majora, którego wielkim zwał się zawsze — wielbicielem. Jazyga go lubił, przyjmował i nieraz w najposępniejszym będąc humorze, winien mu był, że się rozchmurzył i poweselał. Jedyny to był, można powiedzieć, przyjaciel szczery Jazygi. Wiosczyna Erdziwiłła leżała o milę od Żabliszek — spotykali się więc często, choć sędziego w domu zastać było wielkim szczęściem. Jeśli się to trafiło, przyjmował u siebie sercem całym, bez występu, najczęściej nalewkami, wędliną, serem, masłem — ale z prostotą, z gościnnością ujmującą. Sędzia, choć na pozór małego znaczenia człeczek, miał wpływ większy, niż się zdawało. Swatał, bratał, zbliżał i w wielu razach, gdy nikt nie umiał ciężkiej sprawy załatwić, on — żartując i baraszkując — potrafił. W drodze już major, myśląc o tym, jak się wziąć do trudnego dzieła, przypomniał Erdziwiłła. Nigdy on nikogo nie zdradził, można z nim było mówić otwarcie. Drugiego dnia odpocząwszy w domu, na trzeci, choć wiosenny ciepły deszczyk przekrapiał, pojechał Jazyga do Swantyszek. Tak się zwała wioseczka pana Erdziwiłła. Może temu deszczykowi, co go od podróży nie wstrzymał, winien był, że sędziego w domu zastał. Dworek był o dwóch słupkach, maluśki, dość chędogi, z izdebką gościnną na górce; cały w kasztanach, jak gniazdo wśród gałęzi. Posadzone niegdyś zbyt blisko domu, rozrósłszy się, ścisnęły go tak, że się na nim prawie pokładły. Ciemno od nich było we wnętrzu, radzono je pościnać lub poprzycinać, ale Erdziwiłł nie chciał pozwolić. — Albo to im, jak mnie, życie niemiłe! Ani zetnę, ani przytnę… Po mnie, kto tu będzie, niech sobie robi, co chce — a póki mnie, poty moim starym przyjaciołom nic się nie słanie. Gdy bryczka stanęła przed kasztanami, sędzia w ganku stał bez surduta. Zobaczywszy majora, ręce szeroko otworzył. — A witajże! Kiedyż z powrotem? Miły gościu! I tak objętego uściskiem wprowadził do ciemnej izby bawialnej, w której pierwszym przedmiotem, jaki się na oko nawijał, była wisząca na ścianie hiszpańska gitara. Ściany ubrane były w litografie francuskie, przedstawiające piękne kobiety, trochę dawnej daty… wykrygowane, uśmiechnięte, w różnych, strojach, właściwych narodowościom. Pod gitarą stała sofa wygodna, przed nią stół duży. Na kominie zegar stary, z kolumienkami alabastrowymi, miał na wierzchu amorka strzelającego z łuku. Biednemu amorowi jedno skrzydło się dawno odłamało, i łuk pozostał bez strzały. Nie było więc niebezpieczeństwa, ażeby kogo mógł zranić. Zegarek cichym szeptem dowodził, że pełnił swój obowiązek. Drzwi do dalszego mieszkania zamknięte nie dozwalały ciekawemu oku sięgnąć dalej. Erdziwiłł posadził gościa na kanapie, i sam naciągając letni przyodziewek. — Kawy czy herbaty? — spytał. — Co chcesz i co wolisz — jam stary żołnierz, co na placu to nieprzyjaciel — odparł major. Sędzia klasnął w ręce i w tejże chwili wbiegła młoda, świeżo przystrojona służąca, z figlarnymi oczkami, twarzą zarumienioną i uśmiechniętą. — Prędziusieńko kawy — a dobrej! — zawołał sędzia. Spojrzawszy lękliwie na majora, znikła piękna służąca. W kącie stała szafeczka, którą sam gospodarz otworzył i wyjął z niej sucharki i czarnawczyckie czy lidzkie obwarzanki, które postawił na stole razem ze starą blaszaną cukiernicą. — Zapalże fajkę i rozgość się — rzekł do majora. — Mnie do was tęskno było. Ilem razy jechał około osieroconych Żabliszek, pytałem: — „Jest pan?” — „Nie ma…” — No, cóż słychać? syn zdrów — jak mu się powodzi? — Doskonale. — Nie ożenił się? — spytał sędzia. — A! dzięki Bogu; nie — rzekł major. — Przyznam ci się, że tak ex promptu* i bez mojej wiadomości nie życzyłbym sobie ożenienia —choć — pono czas, — I bardzo! — zawołał Erdziwiłł — wiesz przysłowie — bratku? — Któż by go nie znał! ale przysłowia są często tylko świadectwem przesądów — odezwał się major. — Jednemu służy to, drugiemu co innego. . — A cóż by waszemu Robertowi służyć mogło — wcześnie czy późno? — spytał sędzia; Major ruszył ramionami, nie chciał się tak od razu wydać z myślą. — Jakże wy sądzicie? — A już by czas — słowo daję, bratku. Późne ożenienia to często — tarde venientibus ossa*. Nie ożenił się człek za młodu, potem chwyta, co z brzegu… aby sam nie został… — Nie byłbym przeciwko temu… — To go ożenimy! jak po maśle pójdzie — zawołał sędzia. — a może już co napatrzył? — Sądzę, że nie, nie kryłby się przede mną. Nie bardzo jest kochliwy. — A! to źle! to źle! — z miną niby zafrasowaną odparł gospodarz. — Młody człowiek musi się wykochać porządnie, nim się ożeni, jak mu się kochania zostanie dużo… gotów się bałamucić post*… a z tym — licho*! Śmieli się oba. — Cóż w sąsiedztwie słychać? — wtrącił major. — Jak mak siał, cichusieńko! — począł Erdziwiłł. — Tak przykładnej, spokojnej wiosny nie pamiętam. Zwykle w tej porze nowe życie wchodzi w ludzi, kochają się mocniej, kłócą zapalczywiej… handlują gwałtowniej — tego roku ani się co ruszyło. Żaden majątku nie sprzedaje, córki nie wydaje i za łby się nie wodzą. — Na przednówku — co za dziwo! —. odparł major