Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Wpierw udaliśmy się do kawiarni. Omar był jednak niespokojny. Opuścił nas i wrócił dopiero po godzinie. — Widziałem go — zameldował. — Gdzie? — zapytałem. — U wekila. Jest gościem namiestnika i jest wspaniale ubrany. Jeśli chcecie z nim rozmawiać, musicie się pospieszyć, gdyż teraz jest właśnie czas przyjęć. Wiadomość ta pobudziła w najwyższym stopniu moją ciekawość. Poszukiwany listem gończym morderca gościem wielkopańskiego namiestnika? Dziwne! Omar poprowadził nas przez pusty dziedziniec do niskiego kamiennego domu, w którego murze obwodowym nie było w ogóle okien. Przed drzwiami stali żołnierze, których musztrował onbaszy, a przyglądał się temu oparty o bramę tabbal, Wpuszczono nas od razu i jakiś Murzyn zapytał, czego sobie życzymy. Zaprowadził nas do selamliku, czyli izby o gołych ścianach, której jedyne wyposażenie stanowił stary dywan, rozesłany w jednym z kątów. Na dywanie siedział mężczyzna o niewyraźnej fizjonomii i ćmił starą perską hukę. — Czego chcecie? — zapytał. Nie podobał mi się ton, jakim to pytanie zostało zadane. Odpowiedziałem więc na nie również pytaniem: — Kim jesteś? Wytrzeszczył na mnie oczy ze zdziwienia. — Wekilem! — wymknęło mu się. — Chcemy rozmawiać z gościem, który przybył do ciebie dziś lub wczoraj. — Kim jesteś? — Tu jest mój paszport! Podałem Turkowi dokument. Rzucił nań okiem, złożył i wsadził do kieszeni swoich szerokich szarawarów. — Kim jest ten mężczyzna? — pytał dalej, wskazując Halefa. — Moim służącym. — Jak się nazywa? — Nazywa się Hadżi Halef Omar. — Kim jest ten drugi? — To przewodnik Omar ben Sadek. — A kim jesteś ty? — Czytałeś przecież. — Nie przeczytałem. — Moje nazwisko wypisane jest w moim paszporcie. — Paszport napisany jest znakami niewiernych. Skąd go masz? — Od francuskiego namiestnika w Algierze. — Francuski namiestnik w Algierze tutaj nic nie znaczy. Twój paszport ma więc wartość czystej kartki papieru. Kim więc jesteś? Postanowiłem posłużyć się nazwiskiem, które nadał mi Halef. — Nazywam się Kara ben Nemsi. — Jesteś synem Niemców? Nie znam ich, gdzie oni mieszkają? — Począwszy od zachodnich granic Turcji aż po kraje Francuzów i Anglików. — Czy oaza, którą zamieszkują, jest duża, czy też składa się z kilku małych oaz? — Zamieszkują jedną jedyną oazę, która jest jednak tak duża, że mieści się na niej pięćdziesiąt milionów ludzi. — Allah akbar, Bóg jest wielki! Istnieją oazy, w których się roi od stworzeń. Czy w tej oazie są również potoki? — Ma ona pięćset rzek i miliony strumieni. Wiele rzek jest tak szerokich i głębokich, że pływają po nich statki, które mieszczą więcej ludzi niż Basma lub Rahmat ma mieszkańców. — Allah kerim, Boże litościwy! Co by to było za nieszczęście, gdyby te wszystkie statki w jednej godzinie zostały pochłonięte przez te rzeki! W jakiego Boga wierzą Niemcy? — Wierzą w twojego Boga, ale nie nazywają go Allahem, lecz Ojcem. — To pewnie nie są sunnitami, lecz szyitami? — Są chrześcijanami. — Aby cię Bóg spalił! Zatem i ty jesteś chrześcijaninem? — Tak. — Giaurem? I masz czelność mówić z wekilem Kebilli? Jeśli mi zaraz nie znikniesz z oczu, każę ci wymierzyć bastonadę! — Czy uczyniłem coś, co nie jest zgodne z prawem lub ciebie obraca? — Tak. Żadnemu giaurowi nie wolno mi się pokazywać na oczy. A teraz dalej! Jak się nazywa twój przewodnik? — Omar ben Sadek. — Dobrze! Omarze ben Sadeku, jak długo służysz temu Niemcowi? — Od wczoraj. — To niedługo. Będę więc dla ciebie łaskawy i każę ci wymierzyć tylko dwadzieścia uderzeń w podeszwy. Zwróciwszy się do mnie, kontynuował: — A jak nazywa się twój służący? — Allah akbar, Bóg jest wielki, ale pamięć dał ci bardzo nikłą, skoro nie możesz zapamiętać nawet dwóch nazwisk! Mój służący, jak ci już powiedziałem, nazywa się Hadżi Halef Omar. — Chcesz mnie znieważyć, giaurze? Za chwilę wydam wyrok na ciebie. Więc Halefie Omarze, jesteś pielgrzymem a służysz niewiernemu? To wymaga podwójnej chłosty. Jak długo już jesteś u niego? — Pięć tygodni. — Otrzymasz więc sześćdziesiąt batów w podeszwy, a potem przez pięć dni nie dostaniesz nic do jedzenia ani do picia. A teraz wracam do ciebie; jak się nazywasz? — Kara ben Nemsi. — Dobrze, Kara ben Nemsi, popełniłeś trzy wielkie przestępstwa. — Jakie, sihdi? — Nie jestem żadnym sihdi; masz mnie tytułować „dżenabinis” lub „hasretinis”, a więc „Jaśnie Wielmożny Panie” lub „Wasza Wysokość”! Twoje przewinienia są następujące: po pierwsze sprowadziłeś na złą drogę dwóch prawowiernych, żeby ci służyli. Za to zasłużyłeś na piętnaście kijów; po drugie miałeś czelność zakłócić mój odpoczynek w porze obiadowej — znowu piętnaście kijów; po trzecie powątpiewałeś w sprawność mojej pamięci, za co należy ci się dwadzieścia kijów, razem stanowi to więc pięćdziesiąt kijów w podeszwy. A ponieważ za każdy wyrok sędziowski mam prawo pobierać opłatę, więc wszystko, co masz przy sobie, będzie od tej chwili należało do mnie; konfiskuję wszystkie twoje rzeczy. — O wielki władco, podziwiam cię. Twoja sprawiedliwość jest wzniosła, twoja mądrość bardzo wzniosła; twoja łaska Jeszcze wznioślejsza, a twoja roztropność i chytrość najwznioślejsza. Proszę cię, szlachetny beju Kebilli, pozwól nam zobaczyć się z twoim gościem, zanim otrzymamy cięgi. — Czego chcesz od niego? — Przypuszczam, że jest moim znajomym i chciałbym się nacieszyć ze spotkania z nim. — Mój gość nie jest twoim znajomym. Jest on bowiem wielkim wojownikiem, wiernym poddanym sułtana, którego niech Allah błogosławi, przestrzegającym ściśle przepisów Koranu; nie był więc nigdy znajomym niewiernego