Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Ryan odczekał kilka sekund, nim zareagował na tę uszczypliwość Hansona. Nie znosił sporów o to, kto tu jest bardziej, a kto mniej ważny. Inna sprawa, że otoczenie prezydenta USA zdawało się nie zajmować niczym innym. - Pański ambasador to pracownik urzędu Stanów Zjednoczonych Ameryki. A zatem ktoś, kto podlega prezydentowi. Moim zaś zadaniem jest informować prezydenta, co się dzieje. Potrzebuję informacji z Indii, więc może będzie pan łaskawy wydać ambasadorowi stosowne polecenia. Pański człowiek ma pod sobą przedstawiciela CIA i trzech attache wojskowych. Niech cała czwórka natychmiast bierze się do roboty. Te indyjskie manewry, zdaniem naszej Marynarki i moim także, wyglądają na przygotowania do inwazji na niepodległe państwo. Chcemy temu zapobiec, zgoda? - Nie mieści mi się w głowie, że Indie mogłyby się poważyć na podobny krok - odrzekł nie bez ironii Brett Hanson. - Kilkakrotnie miałem okazję rozmawiać przy kolacji z ich ministrem spraw zagranicznych i nigdy nie odniosłem najmniejszego wrażenia... - W porządku! - przerwał Ryan, który przestał się bawić w uprzejmości. - Zgoda, pański indyjski gość mówił szczerą prawdę. Ale przecież wiemy, że każdemu wolno zmienić zdanie. Indie dały nam do zrozumienia, że nie życzą sobie obecności naszej floty w pobliżu ich brzegów. Dlatego potrzebne mi nowe informacje. I dlatego także żądam, aby pański ambasador, pan Williams, podniósł tyłek z krzesła i dobrze się rozejrzał. Williams to łebski facet i ma dobre wyczucie. Mogę też poprosić prezydenta, by wydał panu oficjalne polecenie w tej sprawie. Co pan na to, Hanson? Hanson przemyślał kwestię i widząc niekorzystny dla siebie rachunek sił, przystał na żądanie Ryana. Nie za prędko, z godnością. Trudno. Ryanowi udało się uporządkować sytuację w zakątku Afryki, który od dwóch lat spędzał prezydentowi Durlingowi sen z powiek. Co za tym idzie, Ryan stał się najnowszym pupilkiem Durlinga. Na jakiś czas. Nie zdarza się zbyt często, by pracownik Białego Domu uczynił coś, co zwiększa szansę prezydenta na ponowny wybór. Prasa w Waszyngtonie podchwyciła już pogłoski, że to CIA dostarczyło Korpa władzom, a rzecznik Białego Domu dementował je mało przekonywająco. Wiadomo było oczywiście, że nie tędy droga ku skutecznej polityce zagranicznej, ale z drugiej strony było jasne, iż każdy następny konflikt pogrąży historię generała Korpa w zapomnieniu. - Weźmy się teraz za Rosję - Ryan przeszedł do następnego punktu dyskusji. Inżynier dyżurujący na terenie japońskiego minikosmodromu w Yoszinobu wiedział, że nie on pierwszy uzmysłowił sobie jak piękne potrafią być przedmioty ucieleśniające zło. Cóż dopiero w Japonii, kraju, gdzie ogólne zamiłowanie do rzemieślniczego kunsztu zaczęło się pewnie wraz z wyrobem samurajskich mieczy, słynnych metrowej długości katana. Stal samurajskich mieczy przekuwano aż dwadzieścia razy: we współczesnej metalurgii nazywa się to laminacją metalu. Początkowy odlew zmieniał się w kompozytowe połączenie milionów stalowych warstewek. By to osiągnąć przyszły właściciel miecza musiał się rzecz jasna wykazać niebiańską cierpliwością. Nawet w odległych, mniej ugrzecznionych epokach, samuraj nie miał innego wyjścia jak czekać, aż rzemieślnik dokończy mistrzowskiego dzieła. Dziś jednak nie trzeba było czekać aż tak długo. Samuraje obecnej doby - jeśli można ich tak było w ogóle nazywać - wydawali polecenia przez telefon i domagali się natychmiastowych rozwiązań. Oczywiście i tak musieli później czekać. Inżynier uśmiechnął się i znów z lubością przesunął wzrokiem po zbiorowym dziele. Obiekt, który oglądał był w pewnym sensie jednym wielkim oszustwem. Największy podziw dla pomysłowości własnej i kolegów wzbudzał w japońskim inżynierze właśnie element kłamstwa, tak umiejętnie i tak pięknie zrośnięty z perfekcyjnym projektem. Gniazda kabli zasilających w burcie tej części pocisku były fałszywe, lecz wiedziała o tym zaledwie szóstka wtajemniczonych. Japończyk zszedł po pomoście jedno piętro niżej, wsiadł do metalowej windy i zjechał na betonowy plac, na którym stała rakieta. Mikrobus miał go stamtąd zawieźć do bunkra kontroli lotu. Dopiero kiedy ruszyli, inżynier zdjął biały hełm ochronny i trochę odetchnął. Po dziesięciu minutach siedział już w wygodnym obrotowym fotelu i popijał herbatę. Wprawdzie nie musiał koniecznie tutaj być - ani tu, ani przy wyrzutni - lecz z drugiej strony, skoro się coś zbudowało, wypada śledzić dalsze losy projektu. Tak zresztą życzyłby sobie Yamata-san. Rakieta nośna typu H-II była nowością. Wystrzeliwano ją dopiero drugi raz. Model wzorowany był na radzieckich pociskach międzykontynentalnych, konkretnie na ostatnim z serii radzieckich pocisków, jaki skonstruowano, zanim całe imperium rozpadło się w kawałki. Yamata-san nabył licencję na ten pocisk dosłownie za parę kopiejek (choć oczywiście zapłacił w twardej walucie, nie w rublach). Japońscy projektanci wzięli na warsztat zakupione tą drogą plany i dane komputerowe, starając się ulepszyć, co się tylko da. A dało się wiele. Lepsza stal na obudowę i bardziej zminiaturyzowana elektronika pozwoliły odchudzić pocisk równo o 1