Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Ale on ich przechytrzył. Nadal miał ze sobą zegarek. Znalazł go w kieszeni płaszcza, kiedy nałożył ubranie i wymknął się przed świtem ze szpitala. Nie musiał umierać. Mógł odpędzić śmierć jednym gestem — i zamierzał to zrobić jako wolny człowiek, na wolności, pod otwartym niebem. To była prawdziwa tajemnica szczęścia. Teraz to zrozumiał. Nawet przyjaźń znaczyła mniej niż wolność. Tak było najlepiej — uwolnić się od przyjaciół, od rodziny i od cielesnych żądz. Martin powoli szedł chodnikiem pod nocnym niebem. Pomyśleć tylko, że wrócił dokładnie tam, skąd wyruszył przed wielu laty. Ale ta chwila była dobra, wystarczająco dobra, żeby trwać bez końca. Niegdyś włóczęga — zawsze włóczęga. Uśmiechnął się myśląc o tym, a potem nagły, ostry skurcz wykrzywił mu twarz i nagły, ostry ból przeszył mu pierś. Świat zaczął wirować i Martin upadł na chodnik przy krawężniku. Prawie nic nie widział, ale wciąż jeszcze zachował świadomość i rozumiał, co się stało. Następny zawał, i to groźny. Może to już koniec. Tylko że Martin nie będzie głupcem. Nie będzie czekał, żeby zobaczyć, co mu przyniesie przyszłość. Teraz właśnie miał sposobność użyć swojej mocy i ocalić życie. I zamierzał to •zrobić. Jeszcze się poruszał. Nic nie mogło go powstrzymać. Sięgnął do kieszeni, wyciągnął stary, srebrny zegarek i niezdarnie ujął w palce nakrętkę. Kilka obrotów i przechytrzy śmierć. Nigdy nie będzie musiał wsiąść do Pociągu Do Piekła. Będzie żył wiecznie. Wiecznie. Martin nigdy dotąd nie zastanawiał się nad tym słowem. Żyć wiecznie — ale jak? Czy naprawdę chciał wiecznie tu pozostać — stary, chory człowiek, leżący bezradnie w trawie? Nie. Nie mógł tego zrobić. Nie zrobi tego. I nagle zachciało mu się płakać, ponieważ zrozumiał, że gdzieś po drodze przechytrzył sam siebie. A teraz było za późno. Oczy zaszły mu mgłą, w uszach rozbrzmiewał łoskot... Oczywiście rozpoznał ten dźwięk i wcale się nie zdziwił, kiedy pociąg wynurzył się z mgły przy krawężniku. Nie zdziwił się również, kiedy pociąg stanął, konduktor wyskoczył i podszedł powoli do niego. Konduktor wcale się nie zmienił. Nawet uśmiechał się dokładnie tak samo. — Cześć, Martin — powiedział konduktor. — Wszyscy na ciebie czekają. — Wiem — szepnął Martin. — Ale pan będzie musiał mnie zanieść. Nie mogę chodzić. Nie mogę już nawet mówić, prawda? — Owszem, możesz — odparł konduktor. — Słyszę cię dobrze. Możesz także chodzić. — Pochylił się i położył rękę na piersiach Martina. Przez chwilę Martin czuł lodowate odrętwienie, a potem rzeczywiście odzyskał władzę w nogach. Wstał i ruszył za konduktorem wzdłuż nasypu, mijając kolejne wagony. — Tutaj? — zapytał. — Nie, następny wagon — mruknął konduktor. — Chyba zasłużyłeś sobie na podróż salonką. Pomimo wszystko osiągnąłeś całkiem sporo. Poznałeś rozkosze bogactwa, władzy i pozycji. Doświadczyłeś radości małżeństwa i ojcostwa. Odkryłeś przyjemności jedzenia i picia, zasmakowałeś również rozpusty. Podróżowałeś daleko i wiele widziałeś. Więc oszczędź mi wyrzutów sumienia w ostatniej chwili. — Zgoda — westchnął Martin. — Chyba to nie pana wina, że popełniłem błąd. Z drugiej strony pan również nie może przypisywać sobie żadnej zasługi. Wszystko, co zdobyłem, zawdzięczam własnej pracy. Sam tego dokonałem. Wcale nie potrzebowałem pańskiego zegarka. — Rzeczywiście — uśmiechnął się konduktor. — Więc może teraz mi go oddasz? — Potrzebuje go pan dla następnego frajera, co? — mruknął Martin. — Może. Coś w głosie konduktora kazało Martinowi podnieść wzrok. Próbował zajrzeć konduktorowi w oczy, ale daszek czapki rzucał cień. Więc Martin spojrzał na zegarek, jak gdyby spodziewał się znaleźć w nim odpowiedź. — Niech pan mi powie jedną rzecz — odezwał się cichym głosem. — Jeśli oddam panu zegarek, co pan z nim zrobi? — No, wyrzucę go do rowu — odparł konduktor. Tylko tyle. — I wyciągnął rękę. — A jeśli ktoś go znajdzie? I rozkręci sprężynę, i zatrzyma Czas? — Nikt tego nie zrobi — oświadczył konduktor. — Nawet gdyby wiedział. — Chce pan powiedzieć, że to było oszustwo? Że to jest zwykły, tani zegarek? — Tego nie mówiłem — szepnął konduktor. — Powiedziałem tylko, że nikt jeszcze nie rozkręcił sprężyny. Wszyscy postąpili tak jak ty, Martinie — czekali, aż znajdą doskonałe szczęście. Czekali na chwilę, która nigdy nie nadeszła. Konduktor ponownie wyciągnął rękę. Martin westchnął i potrząsnął głową. — A jednak pan mnie oszukał. — Sam się oszukałeś, Martinie. A teraz pojedziesz Pociągiem Do Piekła. Wciągnął Martina na stopień i wepchnął go do wagonu. Kiedy obaj wsiedli, lokomotywa zagwizdała i pociąg ruszył. Martin stał w rozkołysanym wagonie, przyglądając się pozostałym pasażerom. Siedzieli w rzędach i ten widok jakoś wcale nie wydawał mu się dziwny. Byli tu wszyscy: pijacy i grzesznicy, karciarze, szulerzy, kobieciarze i obiboki, cała wesoła kompania. Wiedzieli oczywiście, dokąd jadą, ale na razie wcale się nie przejmowali. Zasłony na oknach opuszczono, lecz w przedziale było jasno. Wszyscy siedzieli kołem, śmiali się i śpiewali, podawali sobie butelkę, opowiadali kawały i przechwalali się jeden przed drugim, zupełnie tak samo jak w starej piosence taty. — Fajne towarzystwo tu macie — odezwał się Martin. — No, no, nigdy jeszcze nie widziałem takiej dobranej paczki. Wygląda na to, że nieźle się bawią! — Przykro mi — powiedział konduktor. — Obawiam się, że zabawa się skończy, kiedy dojedziemy do Stacji Na Dole. Po raz trzeci wyciągnął rękę. — No, zanim usiądziesz, lepiej oddaj mi ten zegarek. To znaczy umowa jest umową... Martin uśmiechnął się. — Umowa jest umową — powtórzył. — Zgodziłem się wsiąść do tego pociągu, jeśli będę mógł zatrzymać Czas, kiedy znajdę odpowiednią chwilę szczęścia. Więc jeśli pan pozwoli, ureguluję nasze rachunki