Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Siedziała jakiś czas jakby w odrętwieniu, oszołomiona całkowicie tym, co usłyszała, nie umiejąc sobie sprowadzić do kategorii ludzkiego rozumu historii wieczyście młodego skrzypka, co stał przed nią teraz w postaci buddyjskiego świętego. Naraz przyszło jej na myśl, że ona musiała się raczej pomylić, że ten człowiek nie jest i nie może być zaginionym przed dwudziestu laty Seratą. Widocznie rzucone przez nią przypadkowo imię przyjął i okrył się nim, jak gdyby z niewytłumaczonego powodu chciał, aby jak najmniej wiedziano, kim on jest w istocie. - To oszust. Zerwała się odruchowo; chciała dzwonić na służbę, wołać Jacka, krzyczeć, aby tego człowieka zamknięto w więzieniu, nie pozwolono mu nazywać się tamtym imieniem... Wsparła się dłonią o stół. Czyż to możliwe jednak, aby go nie poznała, innego zań wzięła, aby ktokolwiek do niego był tak podobny? Spuściła z wolna powieki i pod powiekami zamajaczyła jej scena, tak dawna, że snem się już prawie stalą, a jednak żywa i wyrazista... Ongi - przed laty dwudziestu - Serato miewał szalone pomysły. Czasem, błagany i wzywany naglącymi telegramami, mimo wstawiennictwa najpierwszych dostojników, artystów i swoich przyjaciół, w teatrach pierwszorzędnych grać nie chciał, chociaż mu góry złota sypano pod nogi. Innym zaś razem występował tam, gdzie się go najmniej śmiano spodziewać, i zamieniał swoją obecnością przydrożną gospodę na pamiętną długo salę koncertową. Bywało też, że jak grajek wędrowny szedł ze skrzypcami zapylonym gościńcem, ciągnąc za sobą w pola z wyludnionego miasta całe tłumy opętane. Aza, mała w cyrku dziewczynka, słyszała o tym od starszych kolegów i koleżanek, z dziwnym drżeniem warg imię jego wypowiadających - i śnił jej się skrzypek czarodziejski, światami na czele rzeszy przeciągający, jak boskie jakie zjawienie, jak boska-moc ucieleśniona. Nawet nie pragnęła go zobaczyć, tak go jej żywo malowała dziecięca fantazja. Gdy było ciemno i ona zmęczona w kątku cicho zasiadła, opowiadała sobie niezmiennie jedną i tą samą bajkę najcudniejszą: - Przyjdzie... Będzie to dzień wcale do innych niepodobny, jaśniejszy, jakiś słodszy, kiedy on się pojawi i weźmie ją za rękę i każe pójść za sobą na świat, pod tęcze jakieś, na obłokach jak bramy rozpostarte... Przyjdzie z pewnością. Uwolni ją, małą, biedną Azę od błazna strasznego, który żąda od niej rzeczy nieprawdopodobnie ohydnej; zabierze ją na łąki, na pola, które są pono gdzieś za murami miasta, i ona tam śpiewu skrzypiec jego słuchając, zapomni już o cyrku, o linie, na której trzeba tańczyć, aby nie bito, aby ludzie klaskali. Uśmiechnęła się gorzko na to wspomnienie śmiesznych marzeń dziecięcych. Nie była przecież tak naiwną; wiedziała aż nadto dobrze, co znaczą wzroki podstarzałych panów z pierwszych rzędów - krzeseł, ślizgające się po jej trykotach opiętych na szczupłym, dziecięcym ciele, i jaki mają cel błazna nagabywania. A jednak... A jednak w tych chwilach marzeń ukrytych nabywany przedwcześnie, z dnia na dzień, cynizm życia gubił się gdzieś naprawdę, opadał, jak ta żółwia skorupa czy powłoka żabia, w której uwięziona była zaklęta królewna z bajki. I wychodziła wtedy ze siebie samej niejako taką, jak była jeszcze w istocie w głębi duszy: dzieckiem, patrzącym na świat zdumionymi oczyma i śniącym o rzeczy jasnej, cudownej... I przyszedł. Przyszedł rzeczywiście dnia jednego, raczej jednego wieczoru. Znużona była nad wszelki wyraz. Kazano jej po linie pochyło wyciągniętej wbiegać na deskę, skąd miała skoczyć na trapez rozbujany, potem na drugi, na trzeci, wirować, tańczyć w powietrzu. Wzięła rozpęd za pierwszym razem i ześlizgnęła się w połowie z liny drucianej, padając na bok dotkliwie. Wśród widzów posłyszała kilka lekkich okrzyków przestrachu, które zaraz zagłuszyły syki niezadowolonych. Kierownik przedstawienia podszedł ku niej i sprawdziwszy, że cała, łypnął złymi oczyma. - Biegaj, psia...! - Boję się - szepnęła w nagłym ataku trwogi. - Biegaj - zasyczał groźnie przez zęby. Cofnęła się posłuszna o parę kroków, drżąc na całym ciele. Poskoczyła - i nagle jakby ją siła niewidzialna osadziła na miejscu przed samym początkiem liny. - Boję się - jęknęła prawie z płaczem - boję się. W widowni zaczynano się niecierpliwić. Afisze zapowiadały na ten wieczór „widowisko niebywałe, jedyną, oryginalną królewnę powietrza, czarodziejkę latającą”, a tymczasem czarodziejka stała zalękła, nieporadna, z czerwonymi powiekami i z wargami dziecinnie do płaczu skurczonymi. - To oszustwo! - wołano w dalszych rzędach. - Zwrócić pieniądze! Przerwać przedstawienie! Tłum bezlitosny, żądający tylko zabawy za swój grosz, szydził z niej, miotał wyzwiska, wyśmiewał się, robił głośno nieprzyzwoite uwagi. - Biegaj! Usłyszała głos kierownika, wściekłością nabrzmiały, jakby przez sen. Cofnęła się jeszcze raz do rozpędu, zbierając wszystkie siły rozprężonej woli. W oczach jej pociemniało, w uszach szum miała nieznośny, drżały jej kolana - czuła, że spadnie, nim końca liny dobiegnie. Podskoczyła, zrobiła kilka kroków z zamkniętymi oczyma i naraz uczuta, że ktoś ją chwyta za ramię właśnie w chwili, gdy stopą miała dotknąć drutów wyciągniętych. Obejrzała się. Stał przy niej, dostawszy się snadź z widowni, człowiek jakiś wytwornie odziany, o czarnych falistych włosach, i powstrzymywał ją białą, miękką, a silną jak stal dłonią. - Czekaj