Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Zosia powiedziała, że musi się śpieszyć do domu. Wierczewski nie nalegał. - No to, pa! - powiedział. Karol nie widział wyrazu twarzy Zosi w momencie pożegnania. Odwrócił wzrok, szli dalej milcząc aż do pobliskiego rogu ulicy. Tu Karol dotknął jej łokcia: - Idź sama do domu - odezwał się obcym głosem. Narazie, dowidzenia. - I odchodząc zbliżył się do stojącej o kilka kroków dziewczyny ulicznej, biorąc ją pod rękę. Ta była szczerze zdumiona i odwróciła się za Zosią. Oczy ich skrzyżowały się na przeciąg sekundy i rozeszły w różne ulice zimowego wieczoru. Nazajutrz Karol ostentacyjnie zjawił się w domu na ranne śniadanie. - Czy ty wiesz - powiedziała do niego Zosia - jaka jest różnica między cynizmem i chamstwem? - A czy ty wiesz, jaka jest różnica pomiędzy tobą i Takliusią? - Mogę się spodziewać, że chcesz mi powiedzieć. - Tylko ta, że pani Stasia nie jest Chimą. Zosia zamiast się obrazić parsknęła śmiechem. - Że kim nie jestem?... - zapytała wchodząc właśnie z gorącym imbrykiem kawy, pani Stasia. Karol usiadł przy stole, nie odpowiadając. Paliło go pragnienie po przepitej nocy. Zosia śmiała się jeszcze. XXVI W kilka dni później Karol otrzymał wezwanie, aby zameldował się w Ekspozyturze, gotów do wyjazdu na trzy dni. W biurze, na Placu Katedralnym, wręczono mu wystawiony już dokument podróży do Mińska. W Mińsku, będzie musiał zaczekać na odwrotną korespondencję. W chwili, gdy szedł po pakiet, który miał dostarczyć do sztabu Grupy, dogoniła go zdyszana urzędniczka z wiadomością o zmianie dyspozycji. Okazało się, że do Mińska jedzie właśnie jeden z oficerów, więc zabierze ze sobą pakiet. Natomiast Krotowski ma jechać natychmiast do Warszawy, dla dostarczenia bardzo pilnej tajnej przesyłki w Oddziale II-gim Sztabu Generalnego. Karol rad był, że wyjeżdża. - W sztabie na Placu Saskim wręczył zalakowaną kopertę, z napisem: "ściśle tajne". Nie chciało mu się śpieszyć. Powłóczył się i przenocował w Warszawie, i nazajutrz poszedł na dworzec. Pociąg spóźniał się o kilka godzin, jak to się zdarzało nieraz. Powrócił więc do Wilna nie jak przewidywał rozkład, a dopiero wczesnym wieczorem, nie oczekiwany tego dnia w domu. Otworzył drzwi wejściowe kluczem do zatrzasku, i nim je zamknął za sobą, usłyszał głos męski dochodzący z salonu. Domyślił się. Bardzo powoli, jakby ociągając się przed czymś co go czeka, rozpinał pas, ściągał i powiesił płaszcz w przedpokoju... Nagle zmienił zamiar! Narzucił płaszcz, wziął do ręki powieszony już na szaragach pas z szablą, i trzymając ją w lewym ręku, w czapce na głowie, przeszedł korytarzem i raptownie nacisnął klamkę, otworzył drzwi do salonu. Na kanapie siedział rozparty porucznik Wierczewski, prawym wyciągniętym ramieniem, które trzymał być może uprzednio wzdłuż poręczy, teraz otaczał Zosię, i coś jej mówił wesołego. Ona śmiała się, pochylona nieco ku przodowi, z dłońmi złożonymi na spódnicy, ściskając je kolanami. Śmiech ten zamarł na jej ustach... Na widok wchodzącego Karola zbladła od razu jak papier... Musiało być coś, czy to w jego wyrazie twarzy, postawie, czy w jej wzrokowej pamięci, co nagle wskrzesiło upiorne widmo takiego samego zbliżania się Karola z pochwą szabli w lewej ręce... tamtego zdarzenia, o którym, nie umawiając się, nigdy nie mówili, nigdy nie wspominali... Zdążyła tylko uczynić instynktowny ruch ramion, strącając leżącą na nich rękę. Ale tego Karol nie zauważył. Kiwnąwszy głową, dwoma palcami zrobił niedbały gest w kierunku daszka czapki, przeszedł bez słowa przez salon do przeciwległych drzwi. Zamknął za sobą, minął stołowy, drugi korytarz i poszedł do swego pokoju. Ich pokoju. Tam błyskawicznie zdjął nowy mundur, rzucił go na łóżko, wdział swój stary, przełożył portfel, sprawdził jeszcze czy ma wydany mu i przez przeoczenie nieodebrany dokument podróży do Mińska, wciągnął płaszcz, pas, wziął stojący w kącie karabin, i wyszedł z domu kuchennymi drzwiami. Zajęło mu to kilka minut. Według regulaminu, ułan na alarm gotów być winien, już z osiodłanym koniem, w przeciągu siedmiu minut. A to było fraszką, gdy nie trzeba siodłać konia! Nie chciał odwracać głowy w kierunku oświetlonych okien: przeszedł jedną ulicę, zawołał sanki. - Na dworzec! "Jakie to szczęście, myślał, jakie to nieludzkie szczęście, że ma dokąd powrócić! Tam akurat, skąd jeszcze kilka miesięcy temu chciał zwiać za wszelką cenę, zdezerterować... Szczęściarz ze mnie, trzeba to sobie wmawiać, szczęściarz ze mnie!" - Zimny wiatr chłodził mu twarz. - Przepraszam - odezwał się dorożkarz - a pan nie w mieście stoi czasem? - Nie. Na froncie. - A... - Uchwycił nutę rozczarowania. - A bo co? - Którzy ułani w mieście, to bywa, można od nich kapeczkę owsa dostać. Wojennym czasem, to z owsem gorzej niż z chlebem. Bieda! Toż to pomyśleć szósty rok wojna ciągnie się, i końca jej nie widać. "Szósty"?... Zastanowił się Karol. "Aha, mamy 1920-ty liczy, znaczy od 1914-go... Jakie to szczęście, że gdzieś, bardzo daleko, w czarnych lasach nad Berezyną, jest jakaś wojna. Daleko, daleko stąd... Oby jak najdalej". I nagle wyobraził sobie ten wiatr z zapachem igliwia, jakby go już czuł teraz, w nozdrzach i na twarzy; zapach mrozu, zapach roztajałego śniegu, zapach grudy pod kopytami, zapach przaśny stodoły i ciepło nawozu końskiego: jednostajność z której wyrwać może tylko nagły rozkaz, czy nagły gwizd rozpruwanego pociskiem powietrza. "A pani Stasia utrzymuje, że mnie brak wyobraźni... Czy ona mogłaby sobie wyobrazić taki dom? Ech, dalej. dalej niech jadą sanki..." Pokazał w przejściu dokument podróży. Na szczęście będzie nocny pociąg do Mińska. - Kiedy? Nie wiadomo, jak zawsze. Nie zaraz, ale będzie. Zestawiają go tu, na miejscu, więc podadzą zawczasu. - Wyszedł na peron, bo w poczekalni było dużo ludzi i duszno. Złożył u nóg torbę, zapalił na mrozie papierosa i stał wyprostowany, nie odczuwał zimna. Zosia by się nie domyśliła, gdyby nie nowy mundur rzucony na łóżko. Ale jak zobaczyła nowy mundur, skoczyła do szafy; brak starego