Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Wreszcie rozpłynął się zupełnie. W nawigacyjnej było nas tylko trzech: ja, Ray i ten Haskins, nad którym on się pochylał; debil także gdzieś zniknął. Musiała istnieć zależność między utratą przytomności człowieka, a pojawianiem się owych... sobowtórów; Ray wiedział o tym, skoro - zamiast pomagać mi - zajął się trzeźwieniem pierwszego oficera. Jego stan trudno zresztą . byłoby nawet teraz nazwać normalnym; dźwigał się ciężko, chwiejnie, patrząc na nas przytomniejącymi z wolna oczami; były wciąż otępiałe i przerażone. Drżał, wargi mu się trzęsły; mieliśmy przed sobą śmiertelnie wystraszonego, rozdygota- nego człowieka. - Sprawdzałem, właśnie pomiary - wychrypiał wreszcie nie swoim głosem - kiedy oni... Doktorze Raiford, to prze- cież nie jestem ja... Kuląc się, zrobił wstecz kilka kroków; jakby bał się powrotu fantomowych sobowtórów. Słowa moje i Raya nie trafiały do niego, uspokoił się dopiero wtedy, kiedy wezwa- ny przez nas lekarz okrętowy, Lee Darley, zrobił mu za- strzyk kojący nerwy. Ale nawet wówczas nie przypominał dawnego zrównoważonego Juana; ołowianoblady, z rozsze- rzonymi źrenicami i wciąż jeszcze drżącymi ustami, podpo- rządkowywał się bez oporu zaleceniom lekarza, bezwolny i posłuszny jak chore dziecko. Kiedy dwa automaty podnio- sły nosze, na których leżał, dźwignął się nagle i jakby chciał nam wyznać coś niezmiernie ważnego, wyrzucił z siebie gwałtownie, wysiłkiem woli przełamując ogarniającą go senność: , - Oni... wychodzą z morza. •% Drgnąłem; gdzie ja to już słyszałem?1 naraz zobaczyłem białe, rozprażone słońcem nabrzeże, oliwkową buzię dziec- ka pod zbyt dużym sombrerem i Raya, stojącego z przechy- loną głową, zamarłego, jakby wsłuchiwał się w samego siebie; brzydka figurka przerażonego człowieka, wyrzeźbio- na w ciemnym drzewie, wystawała z jego górnej kieszeni. Ale na wyjaśnienia nie było czasu, musiałem je odłożyć; należało o wypadkach w sterówce zawiadomić van Vincenta i jak najszybciej połączyć się z tratwą płetwonurków. Nie czekając przybycia kogoś z obsługi połączyłem się z tratwą; drapieżna, kocia twarz Rasa Saliha pojawiła się prawie natychmiast - widać trafiłem na chwilę jego wypo- czynku. Prawdopodobnie wynurzył się przed chwilą; jeszcze ociekał wodą. - Właśnie miałem łączyć się z panem, doktorze - zaczął radośnie, nie dając mi dojść do słowa. - Chcemy jeszcze trochę popracować. Zostaniemy do zmroku. Znaleźliśmy coś. Profesor Auboyer miał rację - są ślady cywilizacji! Sprzed tysięcy lat! Miasto, całe miasto pod wodą! Ruiny domów, świątynie, akwedukty... Był podniecony, mówił szybko i głośno, białe zęby błyska- ły w zwycięskim uśmiechu; po wszystkich wstrząsach tegc dnia, to odkrycie, potwierdzające jedną z naukowych hipo- tez, i entuzjazm Saliha były jak rozbłysk światła w ciemności jak łyk powietrza dla pozbawionych go płuc; poczułem, że prostuję się, a w moim głosie nie słychać już przygnębienia: - Gratuluję. Warn trojgu udało się znacznie więcej ni; nam wszystkim na „Ariadnie". Ale teraz wracajcie. Będzie cie kończyć jutro. - Chcieliśmy te budowle sfilmować, żeby profesor mia jeszcze dzisiaj taśmy. - To przecież można odłożyć. - Ależ dlaczego? — poprzez rozradowanie Rasa przebija ło zniecierpliwienie, jego oczy zwęziły się, stając się jeszcz bardziej podobne do kocich. - Mamy co najmniej dwi godziny do zmierzchu. Nie czujemy zmęczenia, jesteśm w doskonałej formie. Widzialność znakomita, przejrzystoś wody nadzwyczajna. A jeżeli w nocy będzie sztorm? Alb prądy zaniosą miasto piaskiem? Tu, w pobliżu Golf sztrom takie rzeczy się zdarzają... Wahałem się, przenosząc oczy z potężnie umięśniom sylwetki płetwonurka na gładką wodę, na której unosiła s tratwa; morze było ciche, spokojne, niebo jasne - prz< chwilę moje obawy wydały mi się zupełnie bezpodstawni tacy nurkowie jak Ras, Martin i Thea poradzą sobie w ka dych warunkach, zresztą - skąd pewność, że w wodzie je niebezpieczniej niż tu, na pokładzie „Ariadny"? Ani mgł ani rozwiewające się statki nie mogą im tam zagraża Z niebezpieczeństwem wszyscy liczyliśmy się na początk a nie zapadła decyzja wstrzymania prac naukowych; spotk nie się z niewyjaśnionymi zjawiskami nie oznaczało, uważa się wyprawę za zakończoną. Odwoływanie płetw nurków właśnie w tej chwili, gdy mieli zdobyć materi, mogący ruszyć badania z martwego punktu... Nie mogłe podjąć ostatecznej decyzji i Ras to zauważył: - Nasz powrót teraz naprawdę nie miałby sensu, dok) rze Raiford