Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Jeśli Jeruzalem nie istnieje, wtedy nic nie ma sensu. Dlatego musiał szukać dalej. W jakim celu? Dla siebie! Dopóki szukam, dopóty Jeruzalem istnieje – nawet jeśli tylko w mojej głowie. A to wystarczy. Nie potrzebuję więcej. „Kłamiesz, Shannow!” Tak, tak, kłamię. Ale czy to o czymś świadczy? Muszę szukać. Muszę wiedzieć. „Gdzie będziesz szukać?” Za Wielkim Murem. „A jeśli tam nic nie znajdziesz?” Wtedy na końcu świata i choćby w samym piekle! Wjechał na szczyt wzniesienia i skręcił na zachód, szukając przejścia przez góry. Ponad dwie godziny jechał tropami jeleni, potem wrócił na główny szlak, pocięty koleinami i poznaczony podkowami wielu koni. Deszcz przestał padać i słońce wychyliło się zza chmur. Shannow jechał bardziej ostrożnie, często wstrzymując konia i rozglądając się po okolicy. Gdy słońce osiągnęło najwyższy punkt na nieboskłonie, zatrzymał się i schronił w cieniu naturalnej kamiennej kolumny, gdzie panował przyjemny chłód. Przez godzinę czytał Biblię, rozkoszując się wersami Pieśni Salomona. Po południu przebył góry i ruszył wąskim traktem w dolinę. Na zachodzie widział wóz Mc Adamów podążający szerszą drogą do miasteczka. Na północy, za skupiskiem budynków, dolina ciągnęła się przez kilka mil do olbrzymiego muru, którego krańce gubiły się w dali. Shannow wyciągnął lunetę z juków i zaczął przyglądać się murowi. Był masywny, wzniesiony z wielkich bloków – nawet z tej odległości widział kwiaty i porosty w szczelinach. Spojrzał w górę, szukając cudów, jakie miały znajdować się za murem, ale dostrzegł tylko płynące powoli obłoki. Przekręcił się w siodle i skupił wzrok na wozie Mc Adamów. Kobieta powoziła; widział jej miodowe włosy i wysuniętą spod sukni nogę wspartą na hamulcu. Dzieci maszerowały za wozem, prowadząc konia. Mieli przybyć do miasta na długo przed nim. Przyjrzał się zabudowaniom. Większość wzniesiono z drewna, ale były też domy kilkupiętrowe, zbudowane z kamienia, głównie we wschodniej części. Wmieście była jedna główna ulica, ciągnąca się jakieś czterysta kroków, rozwidlająca się przy końcu na kształt litery T. Miasteczko najwyraźniej kwitło; wiele domostw było w trakcie budowy. Za nim rozciągała się łąka zabudowana namiotami, wielkimi i małymi. Shannow naliczył więcej niż tuzin ognisk, przy których warzono strawę. Całe rodziny przybywały do Doliny Pielgrzymiej, aby zasiedlić te tereny, i wkrótce osada miała rozrosnąć się w duże miasto. Shannow zastanawiał się, czy nie ominąć miasta i nie udać się prosto do muru. Ale ogier potrzebował odpoczynku i świeżej paszy, a on sam nie spał w łóżku od czasu, który wydawał się wiekiem. Gładząc się po brodzie, wyobraził sobie długą, gorącą kąpiel, poczuł ostrze brzytwy na zarośniętych policzkach. Jego ubrania też prosiły się o wyczyszczenie, a podeszwy butów zrobiły się cienkie jak liście. Rzucił okiem na wóz, lecz nie dostrzegł już ani powożącej, ani nogi wspartej na hamulcu. Rozdział dziesiąty Oshere wszedł do komnaty i ostrożnie usadowił swoje obrzmiałe, zniekształcone ciało na szerokim fotelu. Czuł się naprawdę okropnie; mięśnie pleców odmówiły mu posłuszeństwa. Wstał i przykucnął na piętach, obserwując Czarną Panią, która, nieruchoma niczym posąg, siedziała przy wielkim biurku. Oczy miała zamknięte, jej duch przebywał poza ciałem. Oshere wiedział, gdzie. Wewnątrz zasychającej kropli jego krwi, plamiącej kryształ na blacie biurka. Oshere trwał w milczeniu, dopóki Chreena nie przeciągnęła się i nie otworzyła oczu. Zaklęła cicho. – Nie musisz się spieszyć – powiedział. Czarnoskóra kobieta odwróciła się z uśmiechem. – Czas ucieka. Jak się czujesz? – Źle, Chreena. Teraz wiem, co czuł Shir-ran... i dlaczego odszedł. Być może również powinienem odejść. – Nie! Nie chcę tego słuchać. Jestem blisko, Oshere, wiem to na pewno. Muszę tylko dowiedzieć się, dlaczego powielony kod tak bardzo różni się od oryginału. Nie powinien, to wbrew naturze. Oshere zachichotał