Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Miłość do kobiety, którą zabił w tak okrutny sposób, dokucza mu znacznie silniej niż głód, od którego burczy mu w brzuchu. Nie zawróci. Atena powiedziała, że na szczycie Olimpu bogowie ukryli swoje kadzie lecznicze, sekret nieśmiertelności, sposób na przekroczenie nienaruszalnej z pozoru granicy oddzielającej życie od śmierci. Kadzie lecznicze... Tam właśnie zaniesie Pentesileję. Kiedy Amazonka wróci do życia, zostanie jego żoną. I niech żadne Mojry nie ważą mu się stawać na drodze. Na razie jednak jego muskularne, opalone ręce drżą ze zmęczenia. Opiera łokcie na kolanach. Patrzy na kryształowy strop i ściany szybu i pierwszy raz od trzech dni napawa się roztaczającym się za nimi widokiem. Słońce powoli zachodzi i cień Olimpu kładzie się bardzo daleko na czerwonej równinie. Dziura zniknęła, nie ma również obozowych ognisk. Kryształowy szyb, widoczny teraz prawie na całej długości, wije się w dół przez sto pięćdziesiąt kilometrów. Szkło odbija znacznie więcej światła niż ciemne zbocze. Cień góry pada na odległe wzgórza, morski brzeg i łagodne fale północnego oceanu. Na wschodzie rysują się białe, ośnieżone wierzchołki trzech innych wulkanów. Wystają ponad niską pokrywę chmur i odbijają czerwone ostatki dziennego światła. Krawędź świata jest zakrzywiona, co Achillesowi wydaje się dość dziwne. Powszechnie wiadomo przecież, że świat albo jest płaski, albo ma kształt wklęsłego talerza, w żadnym zaś wypadku nie może być wypukły, chociaż teraz, w nadchodzącym zmierzchu, tak właśnie wygląda. Z pewnością nie jest to grecki Olimp, ale o tym Achilles wie już od jakiegoś czasu. Ten świat – świat czerwonej ziemi, niebieskiego nieba i absurdalnie wysokich gór – jest prawdziwą ojczyzną bogów. W takim miejscu horyzont może się nawet zakrzywiać w dół albo wyczyniać inne, jeszcze dziwniejsze sztuczki. Odwraca się i spogląda w górę, kiedy nagle na stoku materializuje się bóg. Wedle olimpijskich standardów jest właściwie karzełkiem wśród bogów, bo ma zaledwie metr osiemdziesiąt wzrostu. Poza tym jest paskudny i brodaty, a kiedy kuśtyka wokół szczątków szybu, oceniając skalę zniszczeń, Achilles zauważa, że ma garb. Jak każdy argiwski heros, Achilles na wyrywki zna olimpijski panteon, toteż od razu rozpoznaje Hefajstosa, patrona ognia i naczelnego rzemieślnika bogów. Tymczasem Hefajstos napatrzył się już chyba na swoje zmasakrowane dzieło. Stoi plecami do herosa, drapie się po brodzie i mruczy pod nosem, kompletnie niewrażliwy na ziąb i wichurę. Wygląda na to, że nie zauważył ani Achillesa, ani jego zawiniętego w płótno pakunku. Achilles nie czeka, aż Hefajstos się do niego odwróci. Rzuca się biegiem w jego stronę, rozpędzony przebija pole siłowe, powala przeciwnika i przechodzi do swoich ulubionych zapasów. Zaczyna od „chwytu za pas”, który przynosił mu nagrody w rozlicznych turniejach. Chwyta krępego boga wpół, odwraca do góry nogami i rzuca nim o ziemię. Hefajstos klnie jak szewc i próbuje wstać, ale Achilles łapie go za rękę i serwuje mu „latającą klacz” – robi rzut przez bark. Bóg z łoskotem uderza plecami o ziemię. Słychać jego jęk i kolejne, tym razem naprawdę wulgarne przekleństwo. Wiedząc, że Hefajstos myśli już tylko o tym, żeby się gdzieś teleportować, Achilles rzuca się na niego i oplata go w pasie nogami, omal nie miażdżąc mu żeber. Lewą ręką obejmuje go za kark, a prawą wyciąga zza pasa bogobójczy nóż i przystawia ostrze do szyi Hefajstosa. – Jeśli spróbujesz odlecieć, polecę razem z tobą i cię zabiję – syczy prosto we włochate ucho boskiego rzemieślnika. – Nie... zabijesz... boga... kutasie... – stęka Hefajstos. Zgrubiałymi palcami próbuje odepchnąć dłoń Achillesa. Nożem Ateny Achilles nacina mu skórę na szyi, płytko, ale na odcinku ładnych paru centymetrów. Złoty ichor ścieka w skołtunioną brodę. Grecki heros wzmacnia morderczy uścisk. Trzeszczą boskie żebra. Bóg przepuszcza ładunek elektryczny przez swoje ciało wprost w uda Achillesa. Ten krzywi się z bólu, ale nie puszcza. Hefajstos pręży muskuły, by skorzystać ze swej boskiej siły. Achilles odpowiada jeszcze bardziej nadludzkim wysiłkiem i tym mocniej zaciska nogi. Przy okazji przyciska bogu nóż do gardła. Hefajstos stęka, sapie, napina się – i wiotczeje. – Dość... już... wystarczy... Wygrałeś tę rundę, synu Peleusa. – Daj słowo honoru, że nie znikniesz. – Masz moje słowo – dyszy bóg. Jęczy z bólu, gdy Achilles jeszcze raz zaciska uda. – Jeśli je złamiesz, zabiję cię – ostrzega Grek. Łapie Hefajstosa za tunikę i zmierzwione włosy i – zdając sobie sprawę, że w rozrzedzonym powietrzu najdalej za parę sekund straci przytomność – wciąga go przez pole siłowe w głąb szybu. Tu już nie marznie. I znów ma czym oddychać. Rzuca przeciwnika na metalowe stopnie i znów oplata go nogami. Naoglądał się Hockenberry’ego i bogów i wie, że kiedy się tekują, zabierają ze sobą tego, kto ich dotyka. Zasapany i pojękujący Hefajstos dostrzega zawinięte w płótno zwłoki Pentesilei. – Co cię sprowadza na Olimp, szybkonogi mężobójco? Przyniosłeś pranie? – Stul pysk. Achilles też ciężko dyszy. Trzydniowy post i wspinaczka na Olimp dały mu się we znaki. Nadludzka siła wycieka z niego jak woda z sita. Za chwilę będzie musiał uwolnić Hefajstosa albo go zabić. – Skąd masz ten nóż, śmiertelniku? – pyta brodaty bóg. Ocieka ichorem. – Powierzyła mi go Atena Pallas. – Achilles nie widzi powodu żeby go okłamywać