Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
— Wygrałeś? Śmiesz używać tego słowa? Wyczyściłeś nas! Tysiące i dziesiątki tysięcy... — Tysiące? Mam nadzieję, że ma pan dość pieniędzy, by wypłacić mi wygraną. — Wpływy z całego tygodnia... — wymamrotał pod nosem pan Jones. Simon nie dosłyszał. — Przepraszam, nie dosłyszałem. — Wypłacę ci wygraną. Dranie w centrali mówią, że muszę. — Dranie? — Simon pokręcił głową. — Ciągle mówi pan o jakichś draniach. — Dranie jak ty. Bogate dranie! — Zaskakuje mnie nagła zmiana pańskiej postawy. — Była to oczywiście nieprawda. — Dziś rano martwił się pan, że stracę pieniądze. Zdawało mi się, że ucieszy pana moje szczęście. Usta pana Jonesa drgały jak w febrze. Simon zaczął się macać po kieszeniach. — Ale co ja zrobiłem z kuponem? — Słucham? — spytał pan Jones. — Gdzieś go wsadziłem. — Simon zaczął się cały obszuki- wać. — O nie... mój portfel. Mój portfel! — Zgubiłeś go? — Pan Jones zaczął zacierać ręce. — Ukradziono mi go! — Twarz Simona była maską prze- rażenia. — Cóż za nieszczęście... — Jones zaczął podrygiwać na krześle. — Nie mogę wypłacić wygranej bez kuponu. Cóż za straszne nieszczęście! — Zaczęli się z żoną śmiać. — To był tylko taki żarcik. — Simon wyjął portfel. — Wiedziałem, że pana rozbawi. — Ty wstrętny... — Hej, hej, hej! — Simon pokiwał na Jonesa palcem. — Starczy tego. — Wyjął kupon i położył go na kontuarze przed okienkiem. Dłoń Jonesa ruszyła w jego kierunku. — Oczywiście u mojego adwokata znajduje się poświadczo- na kopia. — Oczywiście — powiedział Jones i capnął dowód wygranej. — Obliczyłem też sumę wygranej do dwóch miejsc po prze- cinku i mam nadzieję, że między moim a pańskim wynikiem nie będzie rozbieżności. Bukmacher zacisnął pięści. — Wypłać draniowi szmal — warknęła pani Jones. — Tak jest! Bank Simona znajdował się jedynie sześć budynków od buk- machera i nawet z dwoma ciężkimi walizami była to krótka przebieżka. Nikogo w pobliżu, dzień, w którym wszystkie instytucje zamykają wcześniej. Wszystko zamykane jest dziś wcześniej! Człowiek z pół milionem dolarów wbijał wzrok w zamknięte drzwi banku. — O cholera! A niech to jasna cholera! — Po chwili dodał: — Oż ty w mordę kopane! Spod krawężnika po przeciwnej stronie ulicy, z charaktery- stycznym piskiem opon oznaczającym Wielkie Kłopoty, ruszył samochód. Był to stary jaguar, jeden z ulubionych modeli krymi- nalnej braci w takich programach, jak The Sweeney*. Kierowca nie zdążył nawet wrzucić wyższego biegu. Samo- chód przeciął ulicę i stanął na chodniku, zanim Simon zdążył powiedzieć (ponownie): „W mordę!" Mężczyzna ruszył biegiem jak szaleniec. Jaką jednak miał szansę? Żadnej. No, chyba że jaguarowi nagle skończyłoby się paliwo. Nie kończyło się jednak. Rzecz jasna. Samochód jechał, zarzucając po chodniku, przewrócił nowy śmietnik, ustawiony dzięki publicznym zbiórkom, i zmiażdżył rower listonosza. Simon gnał, aż dymiło mu się z podeszew. * Popularny brytyjski telewizyjny serial kryminalny (przyp. tłum.). Mogła wyjść z tego niezła gonitwa — bocznymi uliczkami i porośniętymi drzewami alejkami, przez pola i łąki. Było tu mnóstwo bram, przez które można wiać, czekała masa kurcza- ków, które można wystraszyć, jeździły traktory, zderzenia z któ- rymi można w ostatniej chwili uniknąć. I tak dalej. Niestety, w życiu bywa inaczej. Simon nie uciekł nawet pięć metrów. Jaguar zablokował go zderzakiem przed zamkniętymi drzwiami wejściowymi do supermarketu. Nic mu nie zrobił, jedynie pchnął na tyle, by załatwić sprawę. Zawodowa robota. Otworzyły się drzwi. Z samochodu wyskoczyli zamaskowani ludzie. Trzech wielkich zamaskowanych gości. Z kijami w rękach. I kobieta. Bez maski. Nawet w obecnie przyjętej pozycji, mając na piersi trzy przy- ciskające go buciory, Simon bez trudu widział, jaka z niej ślicz- notka. Wyglądała tak ładnie, jak Ślicznotka z poprzedniego wieczoru. Nic dziwnego — była nią. — O cholera... — westchnął Simon. — O cholera... chole ra... cholera... Ślicznotka popatrzyła na niego. Uśmiechnęła się. — Pamiętasz mnie? — O cholera. — Weźcie pieniądze, jemu nic nie róbcie. Szkoda czasu. Chcemy tylko pieniądze. — Nie... —jęknął Simon. — O nie... nie... nie! — O tak — odparła Ślicznotka. — O tak! Tak! O tak! — Tym razem nie tańczyła pogo. Spokojnie stała i uśmiechała się. Zamaskowani mężczyźni zdjęli buciory z piersi Simona i wy- jęli mu rączki walizek z zaciśniętych dłoni. — Kim jesteście? — spytał Simon. — Z IRA, prawda? — Z IRA? — Ślicznotka roześmiała się. — Nie, nie jesteśmy z IRA. Należymy do czegoś o znacznie większym zasięgu, ale nie zrozumiałbyś tego. Te pieniądze są potrzebne do zrealizowania niebezpiecznej misji i skrzyżowania klingi z diabolicznym wro- giem. Do walki o sprawiedliwość. Dajesz pieniądze na coś służą- cego prawdzie i honorowi. Simonie, BESTIA cię pozdrawia! Zamaskowani mężczyźni zaklaskali, jeden z nich powiedział: — Ładna mówka, koleżanko. Niestety, nie istnieje zapis, co powiedział Simon. 10 W kosmosie czas płynie nieco inaczej i Raymond był w dal- szym ciągu na bankiecie na „Salamandrze". Od momentu, kiedy powiedział to, co niestety nie zostało zapisane, minęło jedynie kilka chwil. Bankietujący skończyli bić brawa i powrócili do ucztowania. Profesor Merlin znów nalał Raymondowi. — Nastaw uszu, Raymondzie—powiedział wielki showman — ponieważ muszę ci zafasować kilka kawałków większego kalibru. Raymond odpowiedział pijackim: — Heee? — Opowiedzieć o sprawach, o których musisz wiedzieć. Najprawdziwszych z prawdziwych. Jasnych jak złoto i czystych jak kryształ. To, co usłyszysz, niekoniecznie przypadnie ci do gustu i możesz zechcieć zaraz o tym zapomnieć, nie unicestwi to jednak niekłamanej autentyczności wzmiankowanych zjawisk. — Heee? — Po pierwsze, muszę ci niestety powiedzieć, że nie jesteś pijany. — Jetem — głupkowato zagaworzył Raymond. — Jetem naalony jak bobowiec. — Niestety nie. Wszystkie serwowane przy tym stole napoje nie zawierają alkoholu. — Profesor zaczekał, aż ta informacja ..zapadnie". Raymond spróbował skupić wzrok i zapanować nad wirowa- niem w głowie. r — Ojej... — powiedział całkiem trzeźwo. — To tylko gra wyobraźni. — Stuprocentowa. — Profesor Merlin wzniósł do Raymonda toast.—Wyobrażam sobie także, że niełatwo ci będzie wyobrazić sobie to, co powiem teraz. — Niewyobrażalne..