Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

— Kto wie, może powracał z dalekiej wyprawy w głąb gór? Geologowie prowadzą tam badania. — Pewno masz rację — zgodził się Karol i na tym wyczerpaliśmy temat. Jednak, żeby rzec prawdę, opowiadanie Karola mocno utkwiło mi w pamięci. Nie bardzo pasował do wizerunku badacza ziemi samotny jeździec, pospiesznie uzupełniający swój bagaż rzecznym żwirem. W dwie godziny później zapowiedziana przez Karola rzeczka pojawiła się na horyzoncie. Zasygnalizował ją z daleka widoczny, ciemniejszy od zieleni traw, pas zarośli. Ruszyliśmy galopem i zatrzymali się dopiero wśród gąszczu szeleszczących liści. Wszystko się zgadzało: porosła murawą skarpa, a niżej — piaszczysta łacha, pokryta miejscami drobnym żwirem. — To tu — stwierdził mój towarzysz. — Gdyby wiatr nie rozwiał i deszcz nie spłukał, znalazłbyś na tej plaży odciski stóp człowieka, o którym ci opowiadałem, a obok... moich butów. — Lecz chyba nie twierdzisz, iż celowo doprowadziłeś mnie do tego miejsca? — Nie twierdzę — uśmiechnął się. — Po prostu przypadek. Zmierzchało już na dobre, więc szybko napoiliśmy konie. Obozowisko zostało rozbite poniżej skarpy, bo chociaż ciągnęło wilgocią od wody, a piasek niezupełnie był suchy — wysoki brzeg chronił nas przed wiatrem i przed niepożądaną obserwacją. Bo i z tym należało się liczyć. Wysoki brzeg skrywał również blask ogniska, które mogło ściągnąć nam na karki nieproszonego gościa. Przebywaliśmy bezludne co prawda okolice Kolorado (bo znajdowaliśmy się właśnie na terenach należących do stanu Kolorado), lecz wcale niej tak bezpieczne. Bezludna, bo jałowa, na pół pustynna ziemia nie nadawała się ani pod uprawę, ani na pastwiska dla bydła. Natomiast dlatego właśnie mogła służyć za kryjówkę lub dogodną drogę ucieczki na zachód dla różnych ludzi, co to ani sieją, ani orzą, lecz żyją z oszustw, szwindli lub po prostu z rabunków dokonywanych na samotnych wędrowcach. Z leżącego miedzę, ludnego i bogatego Kansasu na pewno ciąg- nęli tu amatorzy łatwych zarobków, kierując się ku górom, za którymi leżało terytorium Utahu, po którym krążyli — jak słyszałem — eksplorerzy szukający żył złota i serbra. Napady na nich, a raczej na transporty drogocennych metali, trafiały się zawsze tam, gdzie rozległe, nie zamieszkane obszary sprzyjały buszowaniu rabusiów. Oto dlaczego obozowaliśmy nie na wysokim, trawiastym brzegu, lecz w dole. Licho nie śpi! Losowaliśmy jak zwykle kolejność nocnych wart. Mnie przypadł dyżur do północy, Karolowi od północy do świtu. Tak więc mój towarzysz, gdy pierwsze gwiazdy poznaczyły niebo, otulił się pledem, siodło podsunął pod głowę, a nogi wyciągnął w stronę żarzących się węgli ogniska. Moim obowiązkiem było nie dopuścić do całkowitego wygaśnięcia drewien, ale i równocześnie nie dać buchnąć płomieniowi — łuna sygnalizowałaby obecność człowieka. Wiedziałem, jak mam postępować, a stos zebranych gałęzi i wiklin powinien był wystarczyć na całą noc. Wziąłem winczester, sprawdziłem naboje w magazynku i ruszyłem na obchód. Najpierw pobrzeżem łagodnie pluskającej wody — powstrzymywałem się przy tym, by nie podnieść choć paru kamyków, tak mnie korciło! — później wdrapałem się na skarpę i przemierzyłem półokrąg, którego centrum stanowiło ognisko, wreszcie zajrzałem do koni przywiązanych u samotnego drzewa, niedaleko krawędzi skarpy. Spały. W czasie swego strażowania parokrotnie powtórzyłem wędrówkę. Z dwu powodów. Pierwszy: bezpieczeństwo, drugi: senność. Bałem się, że siedząc w cieple bijącym od żarzących się gałęzi i patyków, mógłbym zasnąć. Co prawda, taki hańbiący westmana przypadek wydarzył mi się tylko raz, podczas pierwszej z Karolem wę- drówki, nigdy później. Wolałem jednak nie kusić losu. Skracałem czas czuwania wyobrażając sobie niespo- dziewaną napaść, chyba tylko białych, bo ziemie jedynych w Kolorado Indian leżały daleko stąd, na południowo-zachodnim krańcu stanu. Wytężałem wzrok i słuch. Lecz żaden głos nie dobiega! z głębi nocnych ciemności, żadna sylwetka nie poruszyła się w mroku. Nawet kujoty (gdzież ich nie ma?) nie dawały znać o swej obecności. Preria spała pod czarnym namiotem nieba usianego srebrnymi gwiazdami. Tak dotrwałem do północy, a gdy wskazówki mego zegarka utworzyły jedną prostą linię, obudziłem Karola. Zerwał się natychmiast. A ja ułożyłem się na wygrzanym przez niego miejscu i wkrótce zapomniałem o całym świecie