Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

- Podoba ci się to imię? - wybałuszyłam na niego oczy. - Jest niecodzienne. Kojarzy mi się dodatkowo z kobietą, która mogłaby być boginią domowego ogniska. Jest w tym imieniu coś właśnie takiego, chociaż nie potrafię tego dokładnie zdefiniować. - Niech ci będzie, Maciusiu! - roześmiałam się - ale zacząłeś coś mówić, a ja ci przerwałam. Przepraszam... - Nic szczególnego. Chciałem jedynie odpowiedzieć na twoją uwagę, że każdy człowiek powinien mieć własny dom, czy też posiadłość. Otóż na naszej planecie żyje już tak wiele ludzi, że gdyby każda rodzina na świecie miała swój własny dom i niewielki nawet skrawek ziemi, to nie starczyłoby już terenów dla rolnictwa, nie mówiąc o parkach... - Nie przyszło mi to do głowy. Pomyślałam jednocześnie, że jest człowiekiem myślącym i ma zapewne coś wspólnego z matematyką albo rolnictwem. - Ciesz się, że go masz i żyjesz tu w sielskich warunkach, oddalona od tego wszystkiego, co się dzieje obecnie w świecie. Czy wiesz, że w Stanach już bez mała wszystkie najważniejsze dziedziny gospodarki kontrolowane są przez systemy komputerowe? Przytaknęłam skinieniem głowy. - A czy wiesz, że wyłączenie ich lub wpuszczenie do nich fałszywych danych oznaczałoby w praktyce paraliż całego państwa? - Dla mnie to czarna magia - skłamałam, wzruszyłam ramionami. - Cyberterror, bo takie ukuto w Stanach określenie, będzie opierać się, przynajmniej w pierwszym etapie działania, nie tyle na zabijaniu, ile na dezorganizowaniu miasta, rejonu czy całego państwa. Terroryzm staje się także jednym z poważniejszych zagrożeń współczesności - zmiatał ze stołu okruchy ciemnego chleba. - Na razie posługują się na ogół prymitywnymi urządzeniami. Głównie materiałem wybuchowym i bombami dość prostej konstrukcji. Wkrótce jednak mogą sięgnąć po metody i sprzęt bardziej wyrafinowany. Przede wszystkim po technikę związaną z cybernetyką i komputerami... Nam to jeszcze nie grozi... - zbagatelizowałam. - Nie chcę przejmować się sprawami, na które nie mam wpływu. Nie chcę słuchać i czytać o tym, jak świat zmierza ku zagładzie i na tyle zwariował, że przeprowadza się próby klonowania zwierząt, że wstrzykuje się rybom ludzkie geny, żeby szybciej rosły i Bóg wie, co jeszcze. Moja sąsiadka, na wszelki wypadek, przestała kupować karpie... - położyłam ostatni plasterek łososia na ostatniej kanapce. - Nie chcę nawet dopuszczać myśli o eksperymentach z klonowaniem ludzkich embrionów. Wrażliwość moralna rzadko idzie w parze z szybkim rozwojem nauki. Na razie sklonowano owcę i nie wierzę, aby na tym poprzestano... I chcę ci jeszcze powiedzieć, że... - Co z naszą kawą, Izabell? - rozległ się z piętra dwugłos przyjaciół. - Pośpieszcie się! - przynaglał Gacunio. - Pogoda się wyklarowała. Trzeba wreszcie ruszyć w góry. Siedzieliśmy kręgiem na dywanie. Parszywiec pomagał rozlewać do filiżanek herbatę i kawę. Pośrodku stała taca z talerzykami, a obok dwie z kanapkami. Rysiek chwalił ich smak oraz ilość. Gacunio zachwycał się kompozycją, a Parszywiec czuł się nieomal jak gospodarz. Robił to z wdziękiem. Przy okazji zabawiał nas hiobowymi wieściami ze świata. Staraliśmy się obracać wszystko w żart, snując fantastyczne domysły, co nas jeszcze czeka w "samotności wśród absurdu", jak się wyraził, cudzym sformułowaniem, Ryszard. Pomyślałam, że w tym domu powinno być zawsze tak wesoło i gwarno. Śmiechem przepędza się z kątów lęki i zwidy, a w najbliższej przyszłości muszę ustawić w nich wazony polnych kwiatów i traw, jak radziła pani Aldona. Pod koniec "podłogowej uczty", Gacunio określił ją jako prawdziwie lukullusową. Ryszard przytaknął skwapliwie i dodał trochę bez sensu, że ten, kto mnie poślubi, wygra największy los na loterii. - Oczywiście! - stwierdziłam z przekonaniem. - Tyle tylko, że ja się za mąż nie wybieram. Ani mi w głowie tracić wolność. Jest najcenniejszą rzeczą daną człowiekowi... - Święta prawda... - mruknął Gacunio. Parszywiec tak się rozochocił po kawie z koniakiem, że usiłował podarować mi na pamiątkę ulubiony scyzoryk ze złotym monogramem. - Parszywiec, tylko bez przekupstwa... - upominał go ze śmiechem brat. - Mowy nie ma, nie przyjmuję! - zastrzegłam się, pomna przestróg pani Aldony, że nie należy przyjmować ani obdarowywać kogokolwiek czymś, co ma ostrze, gdyż w ten sposób sprowadza się złe moce. - Ale dlaczego? - upierał się z żalem w głosie. - To śliczny drobiazg i można nosić go ze sobą na wycieczki. Będzie z pewnością przydatny, a ja zyskam pewność, że obierając jabłko pomyślisz o mnie, gdy już będę w Kanadzie. A może jesteś przesądna? - popatrzył na mnie z rozbawieniem. - Nie jestem, ale podarunku nie przyjmę, chociaż przysięgam, że pomyślę o tobie na każdej górskiej wycieczce, gdy mi zabraknie tego właśnie scyzoryka. - Nie upieraj się, Parszywiec... - wtrącił Gacunio - i nigdy nie funduj kobiecie ozdoby zapinanej agrafką lub czegoś, co ma ostrze. Inaczej zostaniesz do śmierci starym kawalerem, a w naj lepszym razie małżeństwo nie będzie szczęśliwe. Jestem przesądny... - dodał z przekonaniem w głosie. - Dajcie wreszcie temu spokój! Najwyższy czas ruszyć w góry! - zdecydował stanowczym tonem Ryszard, spozierając na zegarek. * Wycieczkę na Ornak zakończyliśmy na Krupówkach, w chińskiej restauracji. Przy dziwnych potrawach i winie wspominaliśmy zabawne historyjki z czasów studenckich, a także z naszego dorosłego życia. Przeciągnęło się do późnych godzin. Parszywiec był duszą towarzystwa. Błyskał dowcipem, opowiadał zabawnie o kanadyjskim środowisku naukowców, w którym się obracał. Dopiero, gdy wracaliśmy pieszo do domu, co było także jego pomysłem, zamilkł i spoważniał. Noc była ciepła, przyświecał księżyc, pachniało zielenią. Ryszard z Gacuniem trzymali się czule za ręce, a ja uczepiłam się ramienia Parszywca, rozmarzona winem i romantycznym nastrojem. Wlekliśmy się w tyle za nimi, rozmawiając z rzadka i półgłosem o nieistotnych rzeczach. Tyle tylko, aby całkowicie nie zamilknąć. Ramię Parszywca było muskularne i ciepłe