Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Jeden z nich nagle się zatrzymał, wyciągnął zapałki, szybko podpalił butelkę i cisnął nią w stronę komendy. Rozległ się wybuch, a zaraz potem strzały. Korda na wszelki wypadek rzucił się na ziemię. Gdy się podniósł, zobaczył, że tamten leży niedaleko i krwawi. Podbiegł do niego. Sprawdził tętno. Było słabe, ale wyczuwalne. Mężczyzna stracił przytomność. Był ranny w brzuch. Korda próbował zatamować krwotok. Nie mógł zrobić nic więcej. Kiedy później zdarzało mu się nad tym zastanawiać, myślał sobie: ileż problemów rozwiązałby zwykły telefon komórkowy. Inaczej potoczyłyby się losy wielu ludzi, akcja dziesiątków powieści i filmów sensacyjnych. Choćby wtedy. Mógłby zadzwonić do pogotowia, że potrzebne są zestawy reanimacyjne i krew do transfuzji. I może ktoś by ocalał. Zresztą, gdyby w roku 1970 istniały telefony komórkowe, w ogóle nie znalazłby się pod komendą milicji. Zadzwoniłby do kogoś, kto mieszkał z innej strony miasta, żeby zastąpił go na dyżurze choć przez kilka godzin. Ale wtedy grudniowe statystyki wyglądałyby chyba inaczej, bo był prawie pewien, że udało mu się tego chłopaka uratować. Nie wiedział, do którego szpitala trafił, ale w rocznicowych publikacjach nie znalazł jego zdjęcia w rubryce „Polegli". Ciekawe, co się z nim stało? Z takimi obrażeniami niewątpliwie został inwalidą. A może, jak wielu nieujętych w odpowiednich rubrykach statystycznych, zmarł kilka tygodni później. Korda słyszał o ludziach chowanych nocami na Cmentarzu Centralnym przy ulicy Ku Słońcu. Nazwy szczecińskich ulic miały w sobie potężny ładunek ironii, ale przyszedł czas, że jakoś przestało go to śmieszyć. 7 Pieprzona statystyka. Pieprzone prawo wielkich liczb. Nie jesteśmy w stanie przejąć się siedemnastoma zabitymi, a co dopiero stu siedemdziesięcioma. Śmierć ma dla nas sens tylko wtedy, gdy zyska twarz i osobowość. 17 poległych, 110 rannych, w tym 86 postrzelonych. Rany postrzałowe głowy, szyi, kończyn dolnych i górnych, klatki piersiowej, brzucha. 42 pobitych. Zresztą źródła nie były zgodne co do faktów. W innych pisano o 16 zabitych i 120 postrzelonych. 71 rannych milicjantów, 24 strażaków i siedmiu żołnierzy -odnotowywano oddzielnie, czego Korda nie mógł zrozumieć. Nie mógł też zrozumieć, dlaczego za danymi o ofiarach nie widzi ludzi, tylko liczby, skoro był tak blisko tych wydarzeń, skoro widział leżące na ulicy przed komendą wojewódzką ciała zastrzelonych. Opatrując rannego, ucieszył się, że słyszy syreny karetek. Tak jak przewidział, przyjechało ich za mało. Raptem kilka. Kiedy podniósł się z kolan, na ulicy stali tylko zomowcy i żołnierze. Demonstranci uciekli. Oczywiście, poza tymi, którzy uciec nie mogli. Rannych i zabitych było ponad dwudziestu, chociaż z powodu dymu trudno było się dokładnie zorientować. Coś się paliło - jakieś samochody i budynki. Zauważył, że płonie żuk, którym ktoś wjechał w bramę komendy. Podbiegł do najbliższej z karetek. Sanitariusze i lekarz właśnie zdążyli wysiąść. Przedstawił się, pokazał im rannego, którego opatrzył. Wzięli go na nosze. Na plac zjeżdżały kolejne karetki. Pomyślał, że poradzą już sobie bez niego, zwłaszcza że od dwóch godzin powinien być w szpitalu. Zapytał kierowcę, czy mógłby go stąd zabrać. Tamten kiwnął głową. Korda nie martwił się spóźnieniem, bo miał graniczące z pewnością przekonanie, że poważny zabieg planowany na dziś został odwołany. Wiedział jednak, że dzisiejszy dyżur będzie jednym z najcięższych w jego karierze. Nie pomylił się. Milicjanci strzelali przecież także w nogi demonstrantów, 8 a doktor Andrzej Korda był zdolnym ortopedą i pracował na najlepszym oddziale w mieście. 2 Mimo że dyżur na ortopedii nie należał do lekkich - dwa uszkodzone kulami piszczele oraz jedno trudne do zopero-wania przestrzelone kolano - Korda i jego koledzy zdawali sobie sprawę, że tak naprawdę na pierwszej linii frontu są lekarze z intensywnej terapii i chirurdzy. Zwłaszcza że ciągle pojawiały się meldunki o kolejnych ofiarach